Znajdź nas

Długie rozmowy

„Żyłyśmy nadzieją na lepsze czasy”. Bernadeta Piotrowska o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości

Na długo przed erą Adama Małysza i Justyny Kowalczyk, Bernadeta Piotrowska (wówczas Bocek) była jedną z wizytówek naszego narciarstwa na świecie. To właśnie ona w latach dziewięćdziesiątych jako jedyna z nielicznych potrafiła włączyć się do rywalizacji ze światową czołówką. W rozmowie z „Magazynem Sportowiec” Bernadeta Piotrowska opowiada dlaczego nie udało jej się zdobyć medalu na najważniejszych imprezach, dopingu w narciarstwie, powodach przedwczesnego zakończenia kariery, a także szansach Justyny Kowalczyk na medal w Pjongczangu.

Bernadeta Piotrowska z ekipą
Polska ekipa podczas jednej z imprez narciarskich

Przemysław Paszowski: Nie brakuje pani czasem tej adrenaliny startowej, tych emocji?

Bernadeta Piotrowska: To nie jest tak, że po zakończeniu kariery ta adrenalina już się nie pojawia. Ona do mnie ciągle wraca na przykład podczas komentowania biegów, a poza tym ja wciąż regularnie się ruszam i od czasu do czasu jeszcze gdzieś wystartuję.

Jak z perspektywy tylu lat wspomina pani okres swojej kariery? To były piękne chwile czy jednak kosztujące zbyt wiele?

Gdy człowiek jest młody inaczej postrzega świat. Trenerzy rysowali piękne perspektywy, a my robiłyśmy wszystko, żeby być najlepsze. Wtedy wszystko obracało się wokół treningu. Nawet czas wolny zimą poświęcałyśmy na przygotowanie nart. Gdy się wybierze takie życie, to jest wiele wyrzeczeń. Rówieśniczki miały chłopaków, a potem mężów, ja nadal biegałam na nartach. Ale czy tego żałuję? Myślę, że nie. Mimo wszystko to był piękny i kolorowy czas. Dzisiaj wszystko jest bardziej szare, praca – dom, praca – dom. Życie spowszedniało.

W latach dziewięćdziesiątych pani wraz z koleżankami była wizytówką nie tylko biegów narciarskich, ale całego polskiego sportu zimowego. Dopiero za kilka lat miała zacząć się Małyszomania, a potem era Justyny Kowalczyk.

Dziękuję. Można tak powiedzieć. Udało się w tamtym czasie zmontować bardzo fajną ekipę. Poza mną były w niej jeszcze Dorota Kwaśny, Michalina Maciuszek, Małgorzata Ruchała, Katarzyna Popieluch, Halina Nowak, Jolanta Bieniek i Teresa Rusnarczyk. Wtedy priorytetem była dobry zespół sztafetowy. Dzisiaj ze względu na taką a nie inną sytuację stawia się na biegi indywidualne.

Miałyście też pecha. Trafiłyście na okres po transformacji ustrojowej i Polskę na dorobku. Te przemiany bardzo mocno uderzyły w sport.

To prawda. To były bardzo trudne lata. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Na wszystko brakowało środków. Związek dawał pieniądze tylko na podstawowe wydatki, a sponsoring dopiero raczkował. Firmy nie chciały łożyć na sport, bo same nie potrafiły się odnaleźć w nowej rzeczywistości. W rezultacie bardzo zaniedbane były takie kwestie jak opieka medyczna czy odnowa biologiczna. Nie wspomnę o sprzęcie czy serwismenach. Przed Igrzyskami olimpijskimi w Albertville współpracował z nami jeszcze rehabilitant i psycholog doktor Jan Blecharz, który później pomagał Adamowi Małyszowi wejść na szczyt. Jednak z każdym kolejnym rokiem było już coraz gorzej.

„Upadek ZSRR był odczuwalny nie tylko w wymiarze geopolitycznym, ale też sportowym”

Świat też się zmienił.

Dokładnie! Upadła żelazna kurtyna, a wraz z nią Związek Radziecki. To wydarzenie było odczuwalne nie tylko w wymiarze geopolitycznym, ale również w świecie sportu, bo powiększyła się rywalizacja. Nagle do listy startowej dopisano zawodników z byłego ZSSR, którzy wcześniej nie mieli szans załapać się do podstawowego składu. Nowo powstałe państwa otworzyły przed nimi szereg możliwości. Co za tym idzie, oczywiście grupa sztafetowa również powiększyła się o kolejne drużyny narodowe.

Ale ten pani pierwszy ważny start miał miejsce jeszcze w starej rzeczywistości.

Tak, to prawda. W 1989 roku jeszcze jako juniorka pojechałam na Mistrzostwa Świata do Lahti. To było niesamowite przeżycie, chociaż może jeszcze nie do końca rozumiałam tę sytuację. Wtedy oczekiwania mnie przerosły.  W tamtym roku pojechałam do Lahti jako komentator i wszystkie wspomnienia, emocje wróciły. Niewiarygodne… Minęło tyle lat, a ja pamiętałam zakręty i zjazdy na trasie biegowej.

A pamięta pani swój debiut olimpijski?

Oczywiście, tego nie można zapomnieć.

Na Igrzyskach Olimpijskich w Albertville wraz z koleżankami udowodniła pani, że polskie biegi narciarskie nie zginęły.

Może i tak, ale miałyśmy zupełnie inne ambicje. Chciałyśmy walczyć co najmniej o miejsca w pierwszej dwudziestce. To się nie udało. Nie trafiłyśmy z formą. Przed Igrzyskami Olimpijskimi robiłyśmy trening wysokogórski. To była nowość, bo wcześniej się tego nie praktykowało. Trenerzy też chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, jak to powinno się odbywać. No i niestety forma przyszła tydzień po zejściu z wysokości. W zawodach poprzedzających Igrzyska zajmowałyśmy bardzo wysokie lokaty. Na samych Igrzyska już było kiepsko.

Bernadeta Piotrowska na starcie

Bernadeta Piotrowska (wówczas Bocek) podczas MŚ w Falun /fot. archiwum prywatne Bernadety Piotrowskiej/

W Albertville była klapa? Pani trzykrotnie wchodziła do trzydziestki. To świetny wynik jak na debiutantkę.

Wyniki nie były złe, ale oczekiwania były wyższe. Liczono na naprawdę dobre lokaty. Nie bez powodu po tych Igrzyskach wymieniono cały sztab szkoleniowy.

Rok po tych Igrzyskach odniosła pani swój największy sukces w karierze. Na Mistrzostwach Świata w Falun zajęła pani siódme miejsce w biegu na 30 kilometrów. Ten wynik oceniano jako dużą niespodziankę, ale czy słusznie? Pani już co najmniej od dwóch lat pukała do bram czołówki.

Rzeczywiście nie wyskoczyłam nagle z kapelusza. Już od dłuższego czasu byłam gdzieś w pobliżu czołówki. W Falun potwierdziłam swoją dobrą dyspozycję. Na ten sukces złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim po sezonie olimpijskim nowym trenerem kadry został Herbert Adamus. To był mój trener klubowy i szkoleniowiec z którym zaczynałam wielka pracę po szkole podstawowej w internacie sportowym w Buczkowicach. Dzięki temu znał mnie od podszewki. To bardzo pomagało w przygotowaniach. A te były naprawdę bardzo dobre. Już w samym Falun udało się dobrze posmarować narty. I to mimo braku serwismenów! Właśnie wtedy narty do startu przygotowywali mi mój przyszły mąż Andrzej Piotrowski i Wiesiek Cempa. Oni tego dnia nie startowali, więc pomagali trenerom w smarowaniu i testowaniu nart.

Czyżbym słyszał w głosie nutkę rozrzewnienia?

Dobrze pan słyszy (śmiech). To był niewiarygodny bieg. Proszę sobie wyobrazić, że ja na trasie nawet nie wiedziałam na jakiej pozycji biegnę. Pierwszą informację otrzymałam po 15 kilometrach na stadionie. Ktoś krzyknął mi na jakim miejscu biegnę i tylko tyle. Z czasem dowiedziałam się, że moim informatorem był komentator sportowy Bogdan Chruścicki. Wtedy dopiero zrozumiałam co się dzieje. Miałam ciarki na plechach. Gdy ma się takie informację to mimo zmęczenia szuka się jakiegoś zapasu. Głowa pracuje inaczej. Tak samo było i tutaj.

Biegłam na sto procent. Drugą informację podał trener, ale dopiero 5 kilometrów przed metą. Zrobiłam jeszcze wszystko co było możliwe. To wystarczyło na zajęcie siódmego miejsca. Był wtedy pewien niedosyt, że nie stanę na ceremonii rozdania medali. Ale ten wynik udało się zrobić mimo takich braków… Teraz zawodnicy może i nie mają takich warunków jak czołówka światowa, ale tego nie można porównać z naszą sytuacją. My w porównaniu do obecnych realiów miałyśmy po cztery pary nart do każdego stylu, jednej parze kijów i już. Dlatego ten wynik tak bardzo cieszy.

„Dla działaczy najlepiej byłoby, gdybym zakończyła karierę i dała im święty spokój”

Jednak ten dobry start w Falun wzbudził spore oczekiwanie przed Igrzyskami Olimpijskimi w Lillehammer. Presja bardzo mocno wzrosła.

Balonik był bardzo mocno pompowany. Media, działacze, kibice mieli duże oczekiwania wobec nas. Ale nie wyszło. W biegu na 15 kilometrów stylem dowolnym zajęłam osiemnaste miejsce. Dzisiaj gdyby któraś z dziewczyn poza Justyną zajęła taką lokatę to byłby nie lada sukces. Niestety zakończyło się rozczarowaniem. Liczyłam na więcej. Tak samo lepszą pozycję mogłyśmy osiągnąć jako sztafeta. Ósme miejsce było dalekie od ideału.

Jak pani wspomina tamte Igrzyska? Faktycznie były najpiękniejsze?

Bez dwóch zdań. W Lillehammer czuło się niesamowity klimat. Atmosfera, ta symbioza z naturą… To wszystko powodowało, że aż chciało się tam startować. Poza tym w Lillehammer pierwszy raz spotkałyśmy się z tak dobrze przygotowanymi trasami. Norwegowie wprowadzili wówczas też kilka nowinek technicznych jak na przykład rozszerzające się tory w miarę wzrastania prędkości i oczywiście profilowane zakręty. Dla nas to był kosmos.

Po tych Igrzyskach zniknęła pani na dłużej.

Rzeczywiście. Ta przerwa była spowodowana ciążą i narodzinami dziecka. I nawet w takiej sytuacji pojawiły się liczne nieprzyjemności. Do dzisiaj pamiętam moment, gdy powiedziałam trenerowi, że jestem w ciąży. Szkoleniowiec się ode mnie odwrócił. Zabrał mi cały sprzęt narciarski. On wtedy mnie skreślił, mimo że ja nie powiedziałam „kończę z biegami”.

Bolało?

Jeszcze jak… Tak się nie powinno traktować ludzi. Obecnie Sylwia Jaśkowiec trzeci rok wraca po kontuzji i przyjmuje się ją z otwartymi ramionami. Ja musiałam sama dreptać ścieżki od prezesa do prezesa, żeby umożliwili mi powrót do sportu. Wszystko było przeciwko mnie. Dla działaczy najlepiej byłoby, gdybym zakończyła karierę i dała im święty spokój.

Wróciła pani, ale wszystko było już inne.

W biegach narciarskich był już poważny kryzys. W sezonie przedolimpijskim zmieniono trenera na Rosjanina. Współpraca z nim to była kompletna porażka. Głównym problemem było to, że na obozy zabierał swoją zawodniczkę i to głównie jej poświęcał uwagę. My byłyśmy w tym układzie mniej ważne. W rezultacie trener został zmieniony pół roku przed Igrzyskami. To bardzo mało czasu. Mimo to z kolejnym trenerem udało się wreszcie poprawić styl klasyczny. Może gdyby popracował z nami dłużej to w Nagano byłyby lepsze wyniki. A tak wyszło jak wyszło.

Bernadeta Piotrowska jako komentatorka TVP

Bernadeta Piotrowska w studiu TVP

W Nagano doszło też do poważnego zgrzytu.

Owszem, była jedna bardzo nieprzyjemna sytuacja. Mam tutaj na myśli spotkanie z szefem misji olimpijskiej. Ono przebiegało w bardzo burzliwej atmosferze. Działacze traktowali nas chałupniczo, a my się na to nie chciałyśmy zgodzić. Padło kilka mocnych słów. Ja powiedziałam po tej rozmowie, że nie wrócę już do biegów. Nie widziałam sensu dalszego trenowania. Od tego spotkania nasze biegi się posypały.

Miała pani tylko dwadzieścia osiem lat. Przed panią było jeszcze wiele lat startów…

To prawda, ale rzeczywistość była brutalna. Trzeba było się za coś utrzymać. A związek ani myślał nam coś dokładać do stypendiów. Może gdyby był sponsor sytuacja byłaby inna. Ale niestety…

Ma pani żal do działaczy, do związku?

Trudno go nie mieć…

Spotykam się czasem z opiniami, że jesteście pokoleniem straconym. W tym sensie, że mogłyście osiągnąć znaczenie więcej. Ale moim zdaniem jest to dość krzywdząca opinia.

Cieszę się, że tak pan uważa, bo faktycznie takie słowa nie są w porządku. Miałyśmy pod górkę, a w porównaniu do świata robiła się coraz większa przepaść. Brak zaplecza był najistotniejszy. Może gdyby były większe pieniądze którejś z nas udałoby się sięgnąć po medal? A tak… Nie poddawałyśmy się. Co roku wydawało nam się, że będzie lepiej. W końcu obiecywali to trenerzy. I tak żyło się tą nadzieją na lepsze czasy. Ale ona umierała, gdy dowiadywałyśmy się o skali dopingu. To strasznie demotywowało. Śmiem twierdzić, że bez poważnej kontroli antydopingowej nie mogłyśmy wówczas zdziałać dużo więcej. Wiele zawodniczek w tych czasach poległo. A wielu się udało…

„Nadzieja umierała, gdy dowiadywałyśmy się o skali dopingu”

To są poważne zarzuty.

Są, ale tak było. O tym nikt nie pisał, czasem ktoś coś powiedział. Takie były czasy.

Rozumiem, że więcej szczegółów pani nie poda?

Nie. To już jest przeszłość. Niech ustalaniem faktów zajmie się ktoś inny.

Nie jest pani przykro, że w dobie Justyny Kowalczyk kompletnie o was zapomniano?

Tak to jest. Zmienia się perspektywa. Zostawmy to. Zobaczymy jak będziemy patrzeć za kilkanaście lat na wyniki Justyny Kowalczyk. My byłyśmy najlepszymi polskimi biegaczkami w tamtym okresie i tego nikt nam nie zabierze.

Dlaczego Justynie Kowalczyk mimo trudniejszego startu się udało, a wam czy dokładniej pani nie?

To bardzo trudne pytanie. Nie jest łatwo na nie odpowiedzieć. Myślę, że Justyna miała to szczęście, że rozpoczęła pracę z trenerem, który miał wielkie doświadczenie. Aleksander Wierietielny prowadził przecież wcześniej z sukcesami Tomasza Sikorę. Taki autorytet na początku drogi jest bardzo ważny. Nie ujmując umiejętności, naszym pierwszym trenerem kadry był dwuboistą. Wyśmienity sparing partner na crossy górskie, ale to nie wystarczy. Poza tym Justyna mimo wszystko była lepiej wyposażona w sprzęt. Oczywiście też nie miała łatwo, ale warunki się nieco poprawiły. My zawsze byłyśmy z tyłu jeśli chodzi o narty i smary.

Jak bardzo zmieniły się te biegi narciarskie na przestrzeni lat?

Diametralnie. W latach dziewięćdziesiątych świat pędził, czego my niestety nie dostrzegaliśmy. Teraz to już jest kosmos. Trwa po prostu wyścig zbrojeń. Dzisiaj sprzęt odgrywa coraz większą rolę. Najlepsze ekipy podjeżdżają tirami przerobionymi na pracownie dla serwismenów. Można po prostu spełnić każdą zachciankę zawodnika. Na przestrzeni dwóch dekad dokonał się gigantyczny skok. Biegi narciarskie się dynamizują. Działacze robią wszystko, żeby zrobić dobre widowisko. Stąd takie pomysły jak Tour de Ski. W latach dziewięćdziesiątych jak wybiegałam na trasę 30 kilometrów to tylko raz przebiegałam przez stadion.

Może poradziłaby pani sobie lepiej w obecnych realiach? Teraz stawia się na bieganie łyżwą, a nie tak jak wtedy klasykiem.

Chyba ma pan rację. Dzisiaj sytuacja byłaby dla mnie idealna (śmiech). W ogóle kilka lat temu biegałam na Kubalonce z Sylwią Jaśkowiec i nie odstawałam jej za bardzo. Trochę poprawiłabym wydolność i może bym ją jeszcze pokonała (śmiech). A tak serio, to my zaczynałyśmy trenować w bardzo ciekawych czasach, bo w dobie wchodzenia stylu łyżwowego. Wszyscy nim biegali. W rezultacie został wprowadzony przez FIS podział, ale dwa pierwsze lata mojego poważnego treningu nikt mnie nie uczył stylu klasycznego. Dopiero po paru ładnych latach nauczyłam się techniki klasycznej.

Co jest łatwiejsze? Bycie sportowcem czy komentatorem?

Trudne pytanie! Na początku miałam kłopot w odnalezieniu się w roli komentatora. Teraz jest łatwiej. Wszystko też zależy od tego kto jest w dziupli komentatorskiej. Jeśli towarzyszy mi ktoś kto rozumie biegi narciarskie to można prowadzić bardzo fajną rozmowę. Gorzej, jak komentuje ktoś kto nie bardzo odnajduje się w biegach narciarskich.

„Na dzień dzisiejszy medal Justyny jest odległą perspektywą”

To chyba taki prztyczek do komentatorów TVP, bo w ostatnich latach było ich tylko dwóch.

(śmiech) Na początku było trudno z powodu wielkiego stresu. Jednak wzajemnie się uczyliśmy dobrej współpracy. Ja zwracałam uwagę na aspekty techniczne, sprzętowe, pogodowe, a panowie uczyli mnie na co rzeczywiście warto zwrócić uwagę, kiedy należy podnieść głos.

Jak pani trafiła w ogóle do TVP?

Przed Igrzyskami w Turynie skontaktował się ze mną Stanisław Snopek i zaproponował rolę eksperta w studiu olimpijskim. Po dłuższej przerwie zadzwonił Włodzimierz Szaranowicz i już po kolejnych igrzyskach w Vancouver zaczęłam swoją przygodę z komentowaniem. Ona trwała do ubiegłego sezonu. Dzisiaj mamy już zupełnie inną sytuację. Trochę żałuję, że tak wyszło, ale ma być coś nowego. Poza tym transmisji z roku na rok jest coraz mniej.

Co pani zatem powie w studiu olimpijskim po starcie Justyny Kowalczyk? Czego możemy się po niej spodziewać w Pjongczangu?

Jeśli będę miała taka okazję… Co do Justyny to na dzień dzisiejszy medal jest odległą perspektywą. Ale ja wiem, że ona potrafi się zmobilizować. Determinacja to coś takiego, co mobilizuje bardzo mocno, albo też bardzo mocno osłabia. Chciałabym żeby Justyna spełniła wszystkie swoje marzenia i sięgnęła po to, co sobie zakłada. Jednak patrząc realnie może być bardzo trudno.

Justyna Kowalczyk w lutym wystartuje na swoich czwartych IO /fot. Petr Novák, Wikipedia/

Ale nadzieja jest…

Oczywiście, to jest doświadczona zawodniczka. Jeśli Justyna ma wywalczyć medal to w biegu na 30 kilometrów. Tutaj to doświadczenie odgrywa kolosalną rolę. Trzeba wiedzieć jak rozłożyć siły. Liczy się taktyka. Poza tym ten bieg będzie rozgrywany klasykiem, czyli jej ulubionym stylem. Teraz tylko trzeba trafić z formą. Ale myślę, że Justyna Kowalczyk i Aleksander Wierietielny wiedzą jak to zrobić. Dajmy im tylko spokojnie potrenować.

Nie jest pani przykro, gdy widzi pani jak duży hejt leci pod adresem dwukrotnej mistrzyni olimpijskiej?

To jest chore. Jak jest dobrze to noszą cię na rękach, a jak są gorsze wyniki to spadaj. Justyna nie chce jeszcze kończyć kariery i trzeba to uszanować. Ona jeszcze nie doszła do tego momentu. Justyna swoje już zrobiła i ma prawo sama decydować o tym jak wygląda jej kariera. Jeśli chce dalej biegać to nam nic do tego.

Kibice nie rozumieją, że można biegać dla przyjemności.

Otóż to! Ktoś kto jest ekspertem sportowym, bo ogląda coś w telewizji, nigdy tego nie zrozumie. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak trudno jest zakończyć karierę i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Mnie to zajęło kilka lat. Mam nadzieję, że Justyna nie przejmuje się tymi żenującymi komentarzami i będzie biegała tak długo jak będzie chciała.

A nie jest pani jeszcze bardziej przykro, że po zakończeniu kariery przez Justynę wrócimy do sytuacji z przełomu wieków?

Justyna Kowalczyk parę ładnych lat jest na piedestale, a wszyscy dopiero teraz łapią się za głowy i pytają co dalej. Trochę za późno na takie refleksje. W ogóle nie wykorzystano potencjału sukcesów Justyny. A tak naprawdę można było wdrożyć bardzo fajne programy. Dlaczego nie stworzono tras biegowych? Skoki narciarskie były i są główną domeną związku. Trudno się temu dziwić, ale nie powinno tak być. Nasze apele przez lata pozostawały głuche. Dopiero teraz coś drgnęło. Pojawiło się kilka perełek, które zaczęły biegać właśnie dzięki Justynie. Teraz biegają właśnie te dzieciaki, które w Justynie widziały autorytet. Z tej młodzieży właśnie trzeba piec ten chleb. Należy im jednak zapewnić odpowiednie warunki i finansowanie.

Czyli mimo wszystko jest pani optymistką.

Taką umiarkowaną. Mam nadzieję, że biegi nie umrą. One wciąż cieszą się dużą popularnością. Proszę spojrzeć na listy startowe programu „Bieg na Igrzyska”. Dzieci chcą biegać na nartach. Gdy zaczęłam komentować biegi narciarskie w telewizji, wiele dzieciaków do mnie pisało z pytaniami, gdzie mogą trenować i jak zacząć, gdzie kupić sprzęt…… To już pokazuje, że jest duże zainteresowanie. Nie możemy go jednak zmarnować, bo w kolejnych latach już go nie odbudujemy.

Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.

3 komentarze

Więcej w Długie rozmowy