Znajdź nas

Długie rozmowy

Powrót z piekła na szczyt. Marta Walczykiewicz: Było bardzo ciężko, straciłam dużo łez i nerwów

Za Martą Walczykiewicz wyjątkowo trudny sezon. Polka jeszcze przed jego startem nabawiła się poważnej kontuzji, która mogła nawet zakończyć jej karierę. Determinacja i wola walki sprawiły, że kajakarka wróciła do treningów, a wkrótce później do startów. W nich radziła sobie znakomicie, a ukoronowaniem sezonu było wicemistrzostwo świata w Szegedzie. W szczerej rozmowie z „Magazynem Sportowiec” Marta Walczykiewicz zdradza jak wyglądała jej walka o powrót do zdrowia i wysokiej formy. „Było bardzo ciężko. Ta sytuacja kosztowała mnie dużo łez i nerwów. Byłam w złej kondycji psychicznej” – mówi wicemistrzyni świata.

Marta Walczykiewicz
Marta Walczykiewicz /fot. fanpage Marty Walczykiewicz/

Przemysław Paszowski: Nie jest łatwo umówić się z tobą na rozmowę.                                                            Marta Walczykiewicz: To prawda. Ostatnio mam dużo rzeczy do roboty. Ale już jesteśmy na łączach.

Jedni po sezonie odpoczywają, ale ty aktywnie wykorzystujesz ten czas. Bardzo duża aktywność.

Coś w tym jest. Nawet dzisiaj miałam rozmowę z władzami lokalnymi, a potem pędziłam do szkoły podstawowej. Tam mi zeszły dwie godziny bo miałam spotkania z dwoma grupami uczniów.

Rozchwytywana jesteś.

Jeśli tylko jest okazja to jeżdżę. Zwłaszcza, gdy jest to w Kaliszu, bo wtedy nie marnuję czasu na dojazdy. Wówczas mogę ten czas wolny wykorzystać na przykład na jazdę konną. Ale ostatnio byłam na przykład na spotkaniu w Wyszkowie. Odwiedziłam też Warszawę.

Lubisz spotkania z dzieciakami?

Ja ogólnie lubię gadać (śmiech). Może dlatego lubię takie spotkania. Dzieci zawsze są przygotowane do spotkania. Czasem nawet padają z ich ust poważne pytania. Dzisiaj jakiś chłopiec mnie zapytał czy znalazłam już swoją drugą połówką. Muszę ci powiedzieć, że bardzo też sobie chwalę spotkania z trudną młodzieżą albo nawet w zakładach karnych. To zawsze ciekawe doświadczenie.

Dużo spotkań w zakładzie karnym odbyła Marta Walczykiewicz?

Byłam w sumie w trzech – w Ostrowie Wielkopolskim, Koronowie i Inowrocławiu.

Jak wyglądają takie spotkanie?

Wbrew pozorom są to bardzo spokojne spotkania. Mam wrażenie, że panowie zachowują się nawet lepiej niż uczniowie z niejednej szkoły (śmiech). Więźniowie zadają bardzo dużo pytań. Czasem jestem wręcz zaskoczona, jak bardzo znają moją karierę. Pytają nawet o jakieś konkretne wydarzenia z mojej kariery. Na niektórych spotkaniach bywają ci, dla których jest to nagroda za dobre sprawowanie. W Koronowie mógł przyjść każdy. Nawet zdarzyło się, że był pan, który odsiadywał dożywocie. Wolałam nie wiedzieć, który to jest, żebym nie patrzyła na niego z góry.

Myślę, że to zainteresowanie twoją osobą wynika też z tego, że stałaś się w ostatnich latach twarzą naszego kajakarstwa.

Czy twarzą? Hmm. Trudno powiedzieć. Wspólnie z Karoliną Nają i Beatą Rosolską przodujemy, jeśli chodzi o wyniki. Ale jeśli chodzi o popularność, to na pewno jestem bardziej charakterystyczna. W końcu pływam na różowym kajaku (śmiech). Poza tym indywidualna konkurencja zawsze bardziej wyróżnia zawodnika niż pływanie w osadzie. Generalnie uważam, że dzisiaj nie wystarczy osiągać wielkie sukcesy, żeby być popularnym. Zawsze trzeba umieć się jakoś wyróżnić. Dzięki temu mam nadzieję, że przykładam jakąś cegiełkę do zainteresowania tą dyscypliną.

Marta Walczykiewicz w kajaku

Marta Walczykiewicz to jedna z najbardziej utytułowanych polskich kajakarek /fot. fanpage Marty Walczykiewicz/

Widzę, że humor ci dopisuję, ale w tym roku nie zawsze było tak – nomen omen – różowo. Początek sezonu to czas zmagania się z kontuzją.

W grudniu przystąpiłam do treningów z kadrą. Pojechałam na pierwsze zgrupowanie. Na jego początku coś mi niefortunnie przeskoczyło, strzeliło w barku. Od tego momentu wykonywałam większość treningów, ale to już był duży ból. Koleżanki nawet pomagały mi się rozbierać po treningu, bo nie byłam w stanie ruszać tą ręką. Od razu po przyjeździe zgłosiłam się na rezonans magnetyczny. Jednak zanim doczekałam się opisu, wyjechałam na kolejne zgrupowanie, tym razem w Jakuszycach. Po trzech dniach dotarł do mnie opis.

I co?

Gdy przeczytałam ten opis, to po prostu usiadłam. Pojawiły się łzy. Opis mówił jasno, że doszło do zerwania ścięgna. A wiadomo, że jak coś się zerwie, to robi się wielki problem. Na parę dni przestałam trenować. Analizowaliśmy wtedy z fizjoterapeutkami, jak to jest możliwe, że mimo zerwania ścięgna, mam prawie sto procent zakresu w ręce. W związku z tym ponownie wykonałam rezonans. Okazało się, że to nie jest całkowicie zerwanie.

Co się stało?

Doszło do nietypowego urazu. Tak jakby kabel zerwał się w środku, a otoczka kabla się trzymała. Moje ścięgno się jakimś cudem trzymało, więc mogłam ruszać tą ręką. Zasugerowano mi zabieg chirurgiczny pod znieczuleniem, żeby to zszyć. Ale to się wiązało z tym, że ten sezon byłby stracony. Nie było nawet gwarancji, że w ogóle wrócę do sprawności, bo ubytek w mięśniach mógł być zbyt duży. Zdecydowaliśmy się więc na dość szybki zabieg. Pobrano komórki szpikowe z talerza biodrowego i podano je w miejsce tego przerwania. Po sześciu tygodniach wróciłam do ruszania tą ręką i mogłam przystąpić do treningów na wodzie. Pod koniec marca pojechałam na pierwsze zgrupowanie. Ale założyłam sobie, że jeśli fizycznie nie będę dawać rady, to sama zrezygnuję. Byłam jednak sama w szoku, jak szybko wróciłam do dobrego pływania.

Co czuje się w sytuacji, gdy ma się przed sobą ważny sezon, a nie można trenować normalnie?

Było bardzo ciężko. Ta sytuacja kosztowała mnie dużo łez i nerwów. Byłam w złej kondycji psychicznej. Jedynie tata i bliscy znajomi wierzyli, że się pozbieram. Wątpliwości miał nawet trener. Może nie tyle bał się o moją formę, co zdrowie. Samozaparcie zrobiło jednak swoje. Wiadomo, że to jeszcze nie był rok olimpijski, ale to był bardzo ważny sezon, bo trzeba było walczyć o kwalifikacje do Igrzysk. Co prawda kwalifikacje nie są imienne, ale…

Ale nie było gwarancji, że ktoś by ją za ciebie wywalczył.

No właśnie. Zwłaszcza że na jedynkach konkurencja jest bardzo ostra.

Wspomniałaś o tym samozaparciu. W ogóle chyba ta determinacja jest jedną z twoich wizytówek.

Łatwo jest usiąść na kanapie i użalać się nad sobą. Ja nawet, gdy przez kilka tygodni nie mogłam ruszać ręką, to biegałam kilkanaście kilometrów dziennie. Zajmowałam w ten sposób głowę. Gdybym siedziała w fotelu po prostu bym oszalała.

Właśnie to radzenie sobie z myślami jest chyba jednym z największych wyzwań w takich sytuacjach.

Masz rację. Zwłaszcza że człowiek zaczyna się zastanawiać co dalej. Do mnie też docierały takie myśli, że może to już koniec. Gdy się nad tym zastanawiałam robiło mi się strasznie żal. Nie mogłam sobie wyobrazić, że nagle zabraknie tej całej otoczki związanej z zawodami. Wtedy zaczynałam szaleć.

Z tego co mówisz wynika, że brałaś poważnie pod uwagę taką ewentualność.

Zdecydowanie. Trudno, żeby było inaczej, gdy doktor sugeruje operację. Trener też podpowiadał, że może lepiej skupić się na zdrowiu. Poza tym z tyłu głowy miałam medal olimpijski z Rio de Janeiro. Wiedziałam, że zrobiłam coś w tym sporcie. Byłoby więc może trochę lżej, gdybym musiała podjąć taką decyzję. Postanowiłam jednak ryzykować.

Marta Walczykiewicz z kajakiem

Marta Walczykiewicz wciąż kocha kajaki /fot. fanpage Marty Walczykiewicz/

Czy po powrocie był ból?

Czuję tę rękę cały czas. Lekarz powiedział mi, że do pewnego rodzaju bólu muszę się już przyzwyczaić. Tego nie da się wyeliminować. Są dni lepsze, są dni gorsze. Na szczęście tych pierwszych jest więcej. Damy radę.

Jak często w całej karierze zdarzało ci się płakać z bólu?

Aż tak często to nie. Pamiętam jednak rok 2013, gdy też miałam kontuzję. Były wtedy takie treningi, gdy z bólu leciały mi łzy. Zaciskałam zęby i jakoś dałam radę. W tym samym roku zostałam wicemistrzynią świata. Chyba więc takie sytuacje dają później pozytywnego kopa do ciężkiej pracy.

Marta Walczykiewicz nie pęka łatwo.

W naszym sporcie trzeba być twardym. Kajaki nie są dla mięczaków. Udowadniam to na każdym kroku.

Czy jak się wsiada do kajaku po raz pierwszy po kontuzji to jest niepewność?

Nie, wtedy już nie. Ta niepewność pojawiła się jedynie, gdy przyszło mi rywalizować na zawodach. Stojąc w torach zastanawiałam się czy dam radę pokonać zawodniczki, które miały przepracowany cały okres treningowy. Ale największej niepewności doświadczyłam przed półfinałem mistrzostw świata. Ten wyścig w końcu decydował o tym czy będę walczyć o Tokio. Czułam ogromny stres. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Na szczęście mogłam liczyć na koleżankę z pokoju i przyjaciela. Ta niepewność wynikała oczywiście z tego, że ten okres treningowy nie został przepracowany w pełni.

Mówisz o tej niepewności, ale ty szybko wróciłaś do wysokiej formy. Jak to robi Marta Walczykiewicz?

Sama się nad tym zastanawiałam, ale myślę, że to kwestia doświadczenia. Pytałam o to nawet swojego trenera. On mi wyjaśnił, że jest coś takiego jak pamięć mięśniowa. Dwadzieścia trzy lata w kajaku musiało zrobić swoje. Ale też na pewno trener przygotował dobry plan przygotowawczy.

Trzeba zintensyfikować treningi, żeby nadrobić stracony czas czy może niekoniecznie?

Ja weszłam delikatnie, a dopiero później zaczęłam pracować ciężej. To była moja decyzja, ponieważ czułam, że jestem gotowa na większy wysiłek.

Na mistrzostwach świata spisałaś doskonale, wywalczając srebro. Pamiętasz coś z tego wyścigu?

Pamiętam cały wyścig. Wiem, że ruszyłam dobrze. Przez pierwsze sto metrów czułam jednak, że jadę z tyłu. Nawet dochodziło mi do głowy, że nie płynę na pozycji medalowej. Ale walczyłam dalej. Im bliżej było mety, tym bardziej się rozpędzałam. Wpadłyśmy na metę równiutko.

Czy, jeśli płynie się na styk, to kątem oka widzi się rywalki?

Czasem się to zdarza. Ale oczywiście nie ma tutaj mowy o odwracaniu głowy. W tym wypadku płynęłam obok Hiszpanki i byłam w stu procentach pewna, że na metę wpadłam przed nią. Moja pierwsza myśl „jestem druga”. Później się rozejrzałam i zobaczyłam zamieszanie. Wyniki też długo się nie pojawiały. Zaczęłam więc się zastanawiać.

Jak bardzo to jest nerwowy moment?

Bardzo. To było najgorsze pięć minut w moim życiu. Strasznie nerwowa sytuacja i ogromna niepewność.

Gdy w końcu pojawiły się te wyniki poczułaś ulgę?

Gdy zobaczyłam polską flagę na drugim miejscu, radość była ogromna. Jeszcze kilka razy upewniałam się czy to na pewno ostateczne wyniki. Później sobie uświadomiłam, że po raz trzeci zdobywam medal razem z kwalifikacją olimpijską.

Marta Walczykiewicz

Marta Walczykiewicz w oczekiwaniu na start w Szegedzie

Lubisz Lisę Carrington?

Najgorsze jest to, że ona jest taka szybka i nie da się jej nie lubić (śmiech). Gdyby była jakaś nieprzyjemna, to można byłoby chociaż powiedzieć, że się jej nie lubi. Ale wręcz przeciwnie! To miła, uprzejma dziewczyna. Nie da się jej nie lubić. Nawet nie mam się do czego przyczepić (śmiech).

Ale nie masz z nią lekko. Ciągle jest ciut, ciut przed tobą.

No nie ma lekko, ale jak się ścigać to z najlepszymi. Będę miała ogromną satysfakcję, gdy wreszcie uda mi się z nią wygrać. Zwłaszcza że ciągle wierzę w to, że nie pokazałam jeszcze pełni możliwości.

A jest coś czego Marta Walczykiewicz zazdrości Nowozelandce?

Tego, że jest ode mnie trochę wyższa (śmiech). Te trzy centymetry wydają się nieznaczące, ale jednak mają spore przełożenie na kajaki. No i zazdroszczę jej tego, że ma w Nowej Zelandii taki fajny klimat. Jest tam ciepło, dzięki czemu nie muszą nigdzie wyjeżdżać.

Rozumiem, że wolisz jak jest ciepło.

Uwielbiam ciepło, uwielbiam słońce. Ale uwielbiam też naszą Polskę. Gdyby tylko było u nas trochę dłuższe lato (śmiech).

Mówisz, że lubisz upał. Ciekawy jestem czy powtórzysz to za rok w Tokio.

Ja się w upałach czuję jak ryba w wodzie. W ogóle mnie to nie przeraża. Jedyne co mnie niepokoi to zmiana czasowa, a nie wysokie temperatury.

Powiedziałaś niedawno, że „sport nauczył mnie wyłączać emocje”. Co to znaczy?

Czasami były łzy, rozpacz, smutek, żal. Bywało tak, że emocje zaczynały górować. A trzeba było szybko się ogarniać i wyłączać dane uczucia, żeby się skupić. Nauczyłam się to później przekładać na życie prywatne. Dzięki sportowi nauczyłam się tłumić emocje, gdy pojawiają się ciężkie chwile i łzy same napływają do oczu. Popłakać zawsze mogę w domu. Nie muszę przy wszystkich.

Czy to nie jest jednak takie ukrywanie emocji przed światem?

Ja nauczyłam się wyłączać emocje i stosuję to wyłącznie w sytuacjach, które tego wymagają. To nie jest tak, że ja te emocje ukrywam. Dobrym przykładem są Igrzyska w Londynie. Wtedy mi nie poszło i łzy płynęły do oczu. Mimo to poszłam udzielić wywiadu i wyłączyłam te emocje. Płacz był potem. Tu nie chodzi o udawanie, że jestem twarda i mnie nic nie rusza. Absolutnie nie. Uważam, że kobieta musi czasem popłakać. Gdy kobieta płacze to resetuje system (śmiech).

Twoim zdaniem sportowiec nie powinien wstydzić się okazywania swoich słabości?

Dlaczego? Sportowiec ma do tego prawo i nie rozumiem tych, którzy nam to prawo odbierają. My jesteśmy przede wszystkim ludźmi, a dopiero potem sportowcami. Jak każdy, mamy swoje uczucia i mamy gorsze dni. To, że jesteśmy twardzi, przerzucamy setki ton nie oznacza, że nie możemy się popłakać przed kamerą. To żaden wstyd.

Niektórzy widzą was przede wszystkim jako maszynki do robienia wyników. Brutalna prawda.

To przykre. Niestety niektórzy kibice często przyzwyczajają się do tego dobrego. Potem coś nie wyjdzie i zawodnik jest osądzany. Mało kto już się zagłębia w przyczyny niepowodzenia, tylko pisze się, że sportowiec zawalił i marnuje państwowe pieniądze. Nikt już nie pamięta wtedy o sukcesach. To jest takie charakterystyczne dla nas…

Jesteś typem osoby, która zawsze walczy do końca niezależnie od okoliczności? Czy potrafisz czasem odpuścić?

Jeśli chodzi o sport to na szczęście nie miałam sytuacji, gdy musiałam odpuścić. W związku z tym zawsze walczę do końca. Mam taki charakter, że żeby zrezygnować muszę mieć świadomość, że nie daję rady. Jeśli jest chociaż cień nadziei to ja nigdy się nie poddaję.

Czyli typ wojownika.

W końcu nazwisko zobowiązuje! (śmiech)


Marta Walczykiewicz. Kajakarka. Wicemistrzyni olimpijska z Rio de Janeiro. Złota i brązowa medalistka Igrzysk Europejskich. Multimedalistka mistrzostw świata i Europy. Marta Walczykiewicz to aktualna wicemistrzyni świata. 

Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.

Więcej w Długie rozmowy