Znajdź nas

Artykuły

Czy łatwo być żoną sportowca ekstremalnego?

Fragment książki ,,Zatańczyć z Amazonka’”, rozdział dopisała Alicja Gienieczko kiedy Marcin w tym czasie pływał na statku zarabiając na życie.
-Czy jest łatwo być żona takiego sportowca? Alicja Gienieczko na to pytanie odpowiada sobie w trakcie już 10 letniego życia razem. Pewnego dnia to pytanie padało wiele razy dziennie. Był 5 marca 2013. Historyczna chwila, zwłaszcza dla polskiego środowiska himalaistów. Właśnie tego dnia na szczycie Broad Peak stanęło zimą czterech Polaków: Maciej Berbeka, Tomasz Kowalski, Adam Bielecki i Artur Małek. Niestety, kilka dni później dotarła do nas tragiczna informacja, że dwóch z czwórki zginęło podczas zejścia ze szczytu.

Marcin Gienieczko przechodzi Góry Mackenzie 1000 km w 44 dni. Na stole są już sanki na Biegun Południowy. Szczęśliwe są powroty do domu. Foto Sławomir Knap

Marcin:

Oto opowieść mojej żony Alicji. Nim przedstawi swój pogląd na eksplorację, warto powiedzieć, że to osoba, bez której nie mógłbym tej wyprawy zrealizować. Mimo ciągłych napięć między nami nie poddajemy się i jesteśmy wciąż razem. Nie było wyprawy, na którą wyjechałem spokojnie. Zawsze były nerwy z obu stron. Jesteśmy dwoma przeciwieństwami: ja Biegunem Północnym ona Południowym. Alicja jest wychowana w systemie korporacyjnym, a ja w systemie żołnierskim. To nas różni.  W systemie korporacyjnym używa się stwierdzenia – ,,zdzwonimy się”. Jest ono konkretne tylko do danej sytuacji , natomiast system wojskowy to dwa kolory czarny i biały. Alicję poznałem w lipcu w 2009 roku po zrealizowaniu zimowego przejścia na nartach korytem rzeki Kołyma .Byłem stęskniony za kobietą, która rozgrzeje mnie do czerwoności.  Zwłaszcza po przebywaniu przez sto dni w syberyjskiej zamrażarce. Poznaliśmy się przez jeden z portali randkowych. Nie chciała skończyć jak inne koleżanki z korporacji. Bez dzieci i domu. Ja również, gdyż kocham dzieci. Nikt z nas nie miało czasu szwendać się po klubach i poznać kobietę czy tez mężczyznę ,,życia”. Czasy się zmieniły i formy poznawcze również.

Blond  krótkie włosy, zgrabne nogi, biznesowy charakter myślenia , przedsiębiorcze działanie i anielski uśmiech. To było to, pomyślałem wówczas. 8 maja 2010 roku, po 10 miesiącach od poznania, wzięliśmy ślub w Sopocie, w Grand Hotelu. Po ślubie Alicja miała mi towarzyszyć, jako osoba wspierając w wyprawie przez Australię. Miałem przejechać Australię na rowerze, pustynie Gibsona przejść pieszo ze specjalnym skonstruowanym wózkiem a legendarną Cieśnina Bassa , która słynie z niebywałych sztormów przepłynąć specjalnie s kajakiem. Projekt nazwałem Australijski Trójbój. Niestety wyjazd Alicji nie doszedł do skutku. Kiedy zaszła w ciąże okazało się, że  nasz ,,dzidziuś” w brzuchu nie ma się najlepiej. Lekarz który spojrzał na  USG  stwierdził ,że przyszłe nasze dziecko ma przejaśnienie karkowe. Badanie przezierności karkowej wykonuje się, żeby ocenić ryzyko występowania u dziecka zespołów genetycznych, wad serca, niedokrwistości i innych ciężkich wad wrodzonych. Przeżywaliśmy to bardzo mocno. Musiała zrezygnować z wyjazdu do Australii. W zamian za to  robiła badania prenatalne, które miały wykluczyć chorobę  u dziecka lub też stwierdzić, że coś jest nie tak. Chciałem zostać na tych badaniach ale Ala powiedział żebym ruszył na wyprawę. Nie chciała ażbym zrezygnował z triathlonu przez Australię chociaż zaproponowałem wszystko przesunąć o miesiąc. Nie chciałem zostawić Alicji samej z tym naszym problemem. Uważałem i uważam , że  tak się nie postępuję.

Szukając optymizmu w naszych głowach pomyślałem wówczas, że może będzie jeszcze okazja  ażeby gdzieś mi Alicja towarzyszyła. Wynagrodzić jej trud za poświecenie, kilka lat później  ściągnąłem ja  w  2015 roku  do Brazylii na jej  40  urodziny. Ale wówczas ciąża była zagrożona. Jedne z lekarzy nawet sugerował usnąć. Był to dla nas szok. Alicja płakał całą noc, kiedy wracałem ze swoja łódką z Warszawy do Gdyni. Wówczas miałem prezentację sprzętu. Próbowałem jej wytłumaczyć ,że trzeba spojrzeć na to na chłodno. Nie wolno podać w złym  nastrojom  i brać  na siebie niektóre sprawy jako wyrok. Trzeba szukać rozwiązań i dopytać się  u innych lekarzy czy  faktycznie  diagnoza co do naszego pierwszego dziecka jest właściwa. Jak się później okazało była błędna. To też później mi pokazało ,że od razu nie trzeba na wszystko patrzeć jako przegrany los. Trzeba szukać właściwych rozwiązań  i dyskutować z właściwymi osobami. Tak też podchodziłem i podchodzę do wielu spraw w swoim życiu.  Na jesieni 2010 r. urodził nam się syn Igor. Zdrowy jak młody Bóg. Aktualnie jest zapalnym młodym sportowcem, który kocha piłkę nożną. Sport jest jego żywiołem.

Dwa lata później  Ala była w ciąży z Leonkiem. Wówczas płynąłem samotnie w canoe rzeką Leną przez całą Syberię. Kiedy jej ojciec dowiedział, że jest w ciąży zasugerował żebym zakończył z wyprawami .Ala stanęła w mojej obronie. Był to raz jeden jedyny. Je tata   po prostu bał się, że będzie sama wychowywać te dzieci. Zawsze mogło mi się coś stać.  Było też to dla mnie zrozumiałe ,przecież każdy ojciec chce dla swojej córki jak najlepiej.

Jednak my nie chcieliśmy ażeby   Igor się wychowywał jako jedynak. Jesienią 2012 roku urodził się nam Leonek, kolejny duch sportowy.

Żona jest starsza o trzy lata i zawsze stara się kontrolować rodzinne sprawy. Jednak nie wie za dużo o eksploracji. Wciąż się uczy, a ja z tego powodu wciąż się denerwuję. Każda moja wyprawa to dla niej zbiór doświadczeń i dodatkowe emocje. Jest silna, ale żyje chwilą w stylu „jakoś tam będzie”. Nie dopuszcza do głowy tragedii, gdyż nigdy wcześniej żadnej nie doznała. Nie znała smaku spektakularnej porażki ale wielkiego  zwycięstwa. Sport nie był jej żywiołem ale  go szanowała. Przed wyprawa na Amazonkę obawiając się wszystkiego dałem jej szerokie pełnomocnictwo  do działań wspólnych na rzecz nowego domu i rodziny. Nigdy  nie było wiadomo co mi się może przydarzyć. Pełnomocnictwo miała użyć kiedy naprawdę będzie źle w trakcie tej jednej mojej nieobecności.

Marcin Gienieczko biegnę w temperaturze plus 38 stopni 80 km, końcowe kilometry wspiera go zona, gdzie Marcin sfinasowal jej przyjazd na 40 urodziny wyjazd do Brazylii

Alicja:

– Marcina poznałam, kiedy miał już na koncie sporo wypraw i sukcesów. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby podcinać mu skrzydła, namawiać do zmiany pracy, bo jest rodzina, mimo ,że przez parę miesięcy w roku muszę sama ogarniać dzieci, dom, pracę, remonty. Jest takim kolorowym ptakiem, który, kiedy nie może latać, jest nieszczęśliwy. Czasem rozwrzeszczany, czasem przysiądzie na swojej gałęzi, ale musi mieć wolność i robić to, co kocha. A rozstanie na kilka tygodni to czasem miła odmiana po nerwowym czasie przygotowań do wyprawy.

Jak było z Amazonką? Jaki wpływ miała na niego śmierć himalaistów?

Przygotowania do amazońskiej wyprawy zaczęły się blisko 2 lata wcześniej. Ale zwłaszcza ostatni rok był bardzo emocjonujący, szczególnie ostatnie miesiące. Mnóstwo przygotowań, konsultacji, rozmów. Marcin coraz częściej bombardowany był niezbyt sprzyjającymi informacjami na temat wypadków na rzece, napadów Indian na białych i tym podobnych zdarzeń. Był bardzo zestresowany. Z jednej strony bardzo chciał już wyruszyć, z drugiej – kiedy ten termin się zbliżał – niepokój jego stawał się coraz większy. Mówił „Jak o tym myślę, boli mnie brzuch”.

W maju 2015 roku Marcin wyleciał do Limy na ponad 4 miesiące. To jak do tej pory był najdłuższy okres, na jaki się rozstawaliśmy. Dodatkowo tak się złożyło, że rok wcześniej wspólnie  kupiliśmy dom, który trzeba było wykończyć. Naiwnie sądziliśmy, ze uda się nam wszystko zrobić i przed wyjazdem zamieszkamy w naszym nowym miejscu. Ale ten, kto miał kiedykolwiek do czynienia z remontami wie, że nigdy nie kończą się one wtedy, kiedy byśmy tego chcieli. Tak czy siak zostałam sama, z budową, dwójką dzieci, własną pracą. Mój każdy dzień wyglądał podobnie. Rano z dziećmi do przedszkola, potem ja do pracy, po przedszkolu dzieci pod pachę i na budowę I jak tu myśleć o Brazylii…

Tragedia w Himalajach mocno wszystkich zaniepokoiła. Nie tylko ludzi wspinających się, ale również tych, którzy wiedzą, jak to jest mieć bliskiego z niebezpieczną pasją.

Alicja  Gienieczko szczerze o  pasji  męża

– Pamiętam, że Marcin w tym czasie był w drodze nad rzekę Dunajec, gdzie przygotowywał się do spływu. Trenował technikę wiosłowania na bystrzach przed przepłynięciem Amazonki. Zadzwoniła do mnie reporterka TVN24 z pytaniem, czy mogłabym się wypowiedzieć na temat życia z człowiekiem takim jak Marcin, który posiada bardzo niebezpieczną pasję, żyje na krawędzi ryzyka. Chciała porozmawiać o motywach i cenie, jaką trzeba zapłacić za zgodę na życie z kimś takim. Gorący temat z Himalajów rozlał się w polskich mediach. Pojawiło się wielu ekspertów, ale i takich kobiet jak ja, która ma do czynienia z facetem spełniającym tzw. niebezpieczną misję. Był to jeden z wywiadów, który udzieliłam dla stacji TVN 24.

– Boi się pani, że może „taki” telefon dostać po jakimś czasie? – pyta mnie dziennikarka.

– Jaki telefon? – zapytałam.

– No, że może nie wrócić i ktoś Pani powie, że zginął. To taki telefon, o którym się nie myśli, że stało się coś złego.

I wtedy, pierwszy raz, tak naprawdę chyba zdałam sobie sprawę z tego, że kiedyś tak się może stać. Odpowiedziałam, łamiącym się głosem

-Nie wyobrażam sobie tego…” i poleciały łzy, na szczęście już poza kamerą.

Źródło TVN24,WYPOWIEDZ Alicji Gienieczko w swoim rodzinnym domu  w Chodczu   kiedy Marcin w tym czasie był na treningach na Dunajcu

Te emocje były autentyczne, bo naprawdę po raz pierwszy w życiu pomyślałam, dopuściłam do siebie taką myśl, że przecież tak może kiedyś być. Normalnie, na co dzień, nawet podczas wyprawy, takie myśli się zagłusza, jakby chciało się zaczarować rzeczywistość, w psychologii nazywa się to chyba „wyparciem”. Pomyślałam wtedy o maleńkich jeszcze dzieciach, bo Igor miał niecałe 3 lata, a Leonek niecały rok, o sobie. Nie, nie wyobrażam sobie… Marcin czasem się śmieje, że w ogóle jestem nieświadoma zagrożeń, ale to nie o to chodzi, to kwestia nastawienia. A jak mawiał mój ulubiony mówca, Winston Churchill-„Nastawienie jest małą rzeczą, która robi dużą różnicę”.

Flaga Olimpijska przyznana przez PKOL jako wyróżnienie projektu sportowego. Foto Marcin Osman, Alicja Gienieczko towarzyszy mężowi na Amazonce

Myśląc o tamtym spotkaniu, szczególnie pamiętam ostatnie zdanie Ewy Cichockiej, żony kapitana, który samotnie opłynął świat bez zawijania do portu (z wyjątkiem jednego – gdy miał awarię steru), która powiedziała o mężu:

„Czasami sobie myślę, że nie jest to do zrozumienia, że to nie jest do ogarnięcia w racjonalny sposób dla takiej zwykłej osoby jak ja. Dlatego nie wszystko staram się zrozumieć, po prostu Tomasz jest inny….”

I to ostatnie zdanie utkwiło mi w głowie najbardziej. Ja mogę powiedzieć dokładnie to samo, Marcin też po prostu jest inny… To, co robi, jest szalone, oczywiście, naznaczone egoizmem, niebezpieczne, ale to właśnie to, co go napędza, on przesuwa granice ludzkich możliwości. Nadaje sens. Ja wiem, że dla wielu ludzi jest to trudne do zrozumienia, a wiele osób tego nigdy nie rozumie i mówi:

– Ale co to za pasja? Przecież ma rodzinę, a jeśli tak, to powinien zająć się rodziną.

Ja to jednak rozumiem. Wiem, że są ludzie, którzy bez tego nie istnieją i taki jest Marcin. Tylko jak to wszystko wpasować w tzw. „normalne życie”? Jak nie zwariować ze strachu, zbyt dużych emocji, stresu? Jak poukładać życie rodzinne, kiedy trzeba je przez te 2, 3 albo 4 miesiące wieść zupełnie samemu, mając własną pracę zawodową, dom, dzieci, dodatkowe zajęcia.

To czasami jest wyzwaniem, zwłaszcza logistycznym. Ale tu nieocenieni są zawsze rodzice, zarówno jedni, jak i drudzy. Choć mieszkają daleko od nas, zawsze pomogą w potrzebie i zawsze można na nich liczyć. Nie mogę też nie wspomnieć o naszej nieocenionej kochanej pani Basi. To niania naszych dzieci, która opiekowała się nimi od początku, kiedy były jeszcze malutkie, a ja musiałam wrócić do pracy. Jest jak członek rodziny. Bez niej nie dałabym rady. To ona ratuje nas w pilnej potrzebie, kiedy trzeba dzieci odebrać ze szkoły, przedszkola czy kiedy sami chcemy wyskoczyć do kina lub restauracji. Ma 78 lat, a energii i siły czasem sama jej zazdroszczę, nie mówiąc już o cierpliwości.

Pamiętam również, jak dostałam zaproszenie do studia Dzień dobry TVN. Tematem miały być „Ekstremalne pasje naszych bliskich” – jak je zaakceptować, co to oznacza dla nas żon, mężów, najbliższych. Świat cywilizacji daje teraz takie możliwości poznawcze, że jeszcze w latach 90 – tych nikomu by to nie przyszło do głowy. W programie wypowiadali się miedzy innymi Ewa Gutkowska – żona żeglarza Zbigniewa, który startował w okołoziemskich regatach oraz Janusz Onyszkiewicz,  niegdyś prezes Polskiego Związku Alpinizmu w Polsce, który stracił dwie żony w trakcie ich ekstremalnych wypraw. Jedna zginęła podczas ataku na szczyt ośmiotysięcznika Annapurna. Miało być to nawiązanie do tego wszystkiego, co przeżywały wtedy rodziny zaginionych himalaistów, co czują ci, którzy obcują z ich szaleńczą pasją, niezrozumiałą może dla innych. Przyjęłam zaproszenie, choć byłam nieco stremowana wizją rozmowy „na żywo”. Mimo, że nie był to mój pierwszy „występ” przed kamerą, zawsze takie sytuacje odczuwam jako stresujące. Najwyraźniej nie mam zadatków na bycie celebrytką. Wychodzę z założenia, że jeden w domu wystarczy.

Rozmawialiśmy w studio o cenie pasji, jaką płaci rodzina śmiałka, o stresie z tym związanym, o tym, jak to jest przeżywać to, co dzieje się podczas wyprawy, rejsu czy innej ekstremalnej przygody. Dziennikarka Kinga Rusin zapytała mnie, czy to jest jakaś szczególna miłość do takich osób, czy ona musi być bardziej wyrozumiała?

Powiedziałam wtedy, że być może musi być bardziej wyrozumiała, ale też to, co zawsze mówię, kiedy mnie ktoś pyta „jak to jest żyć z kimś takim, kto robi tak ekstremalne rzeczy”? Normalnie – odpowiedziałam. Podchodzę do tego zupełnie naturalnie, bo nie da się inaczej. W przeciwnym razie osiwiałabym już dawno – w sumie, może to się już stało, ale jestem blondynką, więc nie widać. Ja Marcina poznałam, kiedy robił to, co robi teraz, był podróżnikiem z wieloma sukcesami. Więc nie przyszłoby mi do głowy, żeby teraz mu tego zabraniać, bo jest rodzina, namawiać do zmiany pracy – może powinien zostać księgowym albo marketingowcem? No, akurat, muszę przyznać, marketingowcem jest dobrym, bardzo kreatywnym, więc niejednej firmie mógłby się przysłużyć. Jeżeli zabroniłabym mu realizować  jego projekty, to tak, jakbym podcięła ptakowi skrzydła. Ptak nie będzie latał, będzie nieszczęśliwy. I podobnie byłoby z Marcinem. On jest jak taki właśnie kolorowy ptak, czasem rozwrzeszczany, czasem przysiądzie na swojej gałęzi, ale musi mieć tę wolność i robić to, co kocha. A i ja mam w tym swój malutki interesik, bo rozstanie to czasem miła odmiana po nerwowym czasie przygotowań do wyprawy. Kiedy myślę teraz o tym, z perspektywy tych kilku ostatnich lat, będę musiała zmienić odpowiedź, jeśli ktoś znów zapyta mnie, jak to jest żyć z kimś takim. Na to samo pytanie o tę normalność, muszę odpowiadać – jednak jest czasem nieprzewidywalnie, czyli ekstremalnie! Marcin kocha emocje nie tylko na wyprawie. Parę innych osób może to potwierdzić. Ale to może temat na inną opowieść. Miły jest natomiast zawsze powrót, bo jest i tęsknota w czasie rozłąki, więc chyba rozstanie robi nam obojgu całkiem nieźle.

Kiedy powracam do myśli o tej mniej przyjemnej, bo niebezpiecznej stronie wypraw Marcina, muszę powiedzieć, że szczęśliwie do tej pory, nic dramatycznego się nie wydarzyło, choć to nie oznacza, że zawsze wszystko idzie gładko, bez niespodzianek czy niebezpiecznych sytuacji. Oczywiście, że są, czasem jest ich całkiem sporo. Od jakichś wydawałoby się tu, na miejscu, banalnych problemów ze zdrowiem do strzelaniny czy wywrotek na rzece. Ale nawet te banalne problemy ze zdrowiem, tam, na rzece w dżungli czy jakimś innym dzikim miejscu mogą być nie lada kłopotem. Pamiętam, jak podczas wyprawy na Amazonkę, ugryzł go jakiś owad czy pająk. Szyję i pół karku miał spuchniętą jak balon. Był oczywiście w kontakcie z jego wyprawowym lekarzem – dr Majerem z Centrum Chorób Tropikalnych w Gdyni i wszystko dobrze się skończyło, ale mogło być różnie. Sytuacja może nie tyle niebezpieczna, co przykra i nieprzewidziana przydarzyła się Marcinowi podczas wyścigu Yukon Quest w Kanadzie. To najdłuższy wyścig w canoe na dystansie 715 km od Whitehorse do Dawson City. Najlepsi przepływają solo ten dystans w 50 godzin. Marcin utrzymywał się w pierwszej trójce, choć miał najwolniejsze canoe, generalnie nienadające się na takie wyścigi. Mimo to miał naprawdę świetne osiągi, które śledziliśmy całą rodziną prawie non-stop. Pamiętam, że wracałam wtedy z Torunia do Gdyni samochodem i na wyświetlaczu Ipada miałam cały czas wyścig live, trzymałam kciuki, bo zwycięstwo było w zasięgu ręki. Może nie pierwsze miejsce, ale drugie albo trzecie na pewno. Niestety, jakieś 300 km przed zakończeniem wyścigu Marcin dostał nagłego ataku kolki nerkowej. Nie miał wcześniej żadnych znaczących symptomów, żadnych przesłanek, żadnego bólu. Tylko jakieś problemy z pęcherzem. Jednak nikt nie podejrzewał, że może się stać coś tak tragicznego, zwłaszcza podczas rywalizacji sportowej oznaczanej na 70 godzin ścigania. A jednak się stało. Nigdy na nic nie chorował. Marzenia zakończyły się boleśnie, i to dosłownie, bo kto przeżył problemy z kamieniami nerkowymi i tym podobnymi sprawami, wie, o czym piszę. Ból ten lekarze porównują do bólu porodowego. Ja śmieję się wtedy, że sprawiedliwość jest jednak na świecie, nie wszystkich traktuje równo, ale jednak jest.

Kiedy ktoś mnie pyta o cenę takiej pasji, jaką ma Marcin, nie staram się robić z siebie żadnej bohaterki, ale na pewno nasze życie różni się od życia przeciętnej rodziny. Mimo wszystko staram się w tym szaleństwie zachować pewną „normalność”. Znaleźć czas dla rodziny, przyjaciół, dla siebie. Wyjeżdżamy na wakacje, o ile Marcin jest w tym czasie na miejscu. I tu też często pojawiają się pytania, czy wakacje też mamy „ekstremalne”? Na szczęście nie, ale też nie ma wylegiwania się całymi dniami na plaży, bo po prostu tego nie lubimy. No może jeden dzień, ale nie więcej. Wszyscy lubimy aktywność, zwiedzanie, sporty. Organizuję swoją pracę, dom, dzieci, żeby wszystko funkcjonowało jak powinno. Na pewno dużo więcej obowiązków należy do mnie, ale też Marcin ma swoje zadania domowe do wykonania, żeby za bardzo nie wyszedł z wprawy podczas jego nieobecności. Świetnie idzie mu sprzątanie, zwłaszcza łazienki..

Ta „normalność” nie jest łatwa chyba właśnie w tym najgorętszym czasie tuż przed wyprawą. Marcin jest samotnikiem, lubi wszystko sam ze sobą przemyśleć, nadmiar towarzystwa go irytuje. Lepiej mu wtedy schodzić z drogi. Nie dyskutować, nie sprzeciwiać się. A ja lubię coś po kobiecemu wtrącić, powiedzieć własne zdanie i wtedy awantura na zawołanie. Z dużymi przedsięwzięciami jest jak z dużymi pieniędzmi – rozpalają zmysły. Zarówno w tym dobrym wymiarze, jak i tym gorszym. Trzeba to przetrwać, nie dać się zwariować i ponieść emocjom.

Nie można myśleć o zagrożeniu, bo ono towarzyszy na wyprawie niemal nieustannie. Czasem myślę, że dla ludzi takich jak Marcin, to adrenalina jest właśnie tym, co ich napędza. To z jednej strony szaleńcy, ale z drugiej, to oni przesuwają granice ludzkich możliwości, dzięki nim poznajemy świat. Ulubiony cytat Marcina pochodzi od Reinholda Messnera – zdobywcy korony Himalajów, który powiedział kiedyś, że ,,prawdziwa przygoda zaczyna się dopiero wtedy, gdy nikt nie wie, czy jeszcze żyjesz”. Ale nie zawsze da się to zrobić we  wszystkich projektach. To trochę straszna perspektywa, ale też wiadomo, że prawdziwej przygody nie da się zaplanować. Można przygotować się logistycznie, merytorycznie, sprzętowo, ale nie ma się wpływu ani na pogodę, ani na zachowania ludzi spotkanych po drodze, szeroko pojętą siłę natury. Do tego trzeba mieć dużo pokory i ja wiem, że mimo wszystko, Marcin ją posiada i wie, w którym momencie się wycofać i za to go szanuje.

Marcin Osman Alicja i Marcin Gienieczko w jednej z wiosek nad Amazonką w towarzystwie Marynarki Brazylijskiej
fot.Marcin Osman

1 września 2015 roku. Belem, Brazylia.

Alicja  wyjmuje Polską  flagę i macha w geście triumfu a  ja wstaję i odpalam racę, strzelam do góry, przecieram czoło . -Krzyczę: ,,Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy”! Koniec nerwów, złych emocji, jest tylko radość. Alicja  wręcza mi statuetkę  „Oskara” z dedykacją od niej  i dzieci: ,,Kochanemu Mężowi i Tacie Marcinowi za przepłyniecie Amazonki”. Późniejsze  przeżycia  z dumą  opowiadał na corocznym  mitingu swojej firmy Janssen-Cilag Polska gdzie również była obecna podróżniczka Martyna Wojciechowska.

Marcin; Ostatecznie moje drogi z Alicją się rozeszły. Mieliśmy całkiem inne poglądy na życie  i odmienne  wartości. To nas podzieliło, nie pasja.  Jednak dzieci były dla mnie  zawsze  najważniejsze . Pamiętam w tym wszystkim ,ze  kiedyś z  Alicja się pokłóciliśmy . Wyszedłem z Igorem na podwórko. Pamiętam jak jego serce które nie było jeszcze  zatrute alienacja rodzicielską  (złe nastawnie  dziecka do drugiego rodzica)powiedział: ,,Tato  jak odejdziesz będę się z tobą spotykał”.  -Naprawdę synku?- Tak!-Dlaczego? Bo ty mnie motywujesz a tato jest jeden. Te słowa zarówno wtedy jak i teraz pomagają mi odbudowywać nie tylko swoje życie ale i kolejny projekt na Biegun Południowy. Dla takich słów warto żyć i  pokazywać ,że można realizować marzenia, nie sobie ale właśnie dla takich  chłopców którzy jeszcze życia nie znają ,a trzeba im pokazać , że  różnie może być w życiu. Czyli w życiu jak na Amazonce wciąż trzeba szukać rozwiązań.

Igor i Leon zawsze byli  dla mnie największą motywacją do działania. Za wiele rzeczy też się dużo płaci. Pasja ta wyczynowa też dużo kosztuje. Ażeby do czegoś dojść i jakiś cel osiągnąć  mimo wszystko   czasami trzeba być wiernym sobie.

Ps Marcin Gienieczko to  dziennikarz współpracujący z Magazynem Sportowiec. Aktualnie II zawodnik świata  w długodystansowym pływaniu na canoe gdzie ten tytuł zdobył  na łódce ,,Independent Poland” na 100lecie Niepodległości Polski w 2018. Aktualnie przygotowuje się do przejścia w poprzek całej Antarktydy przez Biegun Południowy. Książka  ,,Zatańczy  z Amazonka” jest podsumowaniem  historycznego  przepłynięcia Amazonki w  canoe na dystansie 5980 km, gdzie  otrzymał tytuł  Guinness World Records.

autor: Marcin Gienieczko

Więcej w Artykuły