Znajdź nas

Inne

Fragment książki Marcina Gienieczko – „Zatańczyć z Amazonką. Czyli jak zrealizowałem wielki triathlon przez Amerykę Południową”

Książka o wielkim Triathlonie przez Amerykę Południową jest książką nie tylko o zmaganiu i walce ze swoimi słabościami ale też o motywacji tak potrzebnej każdemu sportowcowi. Marcin Gienieczko jest przykładem człowieka, który przekracza granice własnych możliwości w dążeniu do zamierzonego celu – Adam Krzesiński sekretarz generalny Polskiego Komitetu Olimpijskiego , dwukrotny medalista olimpijski

Długo się zastanawiałem, czy napisać tę książkę. Ale pewnego dnia pomyślałem, że trzeba przedstawić ludziom, jak to wszystko się zaczęło, jak wyglądało i jak się wszystko zakończyło. Być może będzie to bodziec motywacyjny dla wielu ludzi, ażeby „przełamać” życiową nudę? Albo podpowiedź, jak pokonać przeciwności losu? Gdy dowiadujemy się pewnego dnia, że jesteśmy chorzy na raka, pierwszą myślą jest, że to już koniec. Ale później okazuje się, że po czterech zabiegach chemioterapii można raka pokonać. Tak było z wieloma sprawami w moim życiu.

Czasami życie codzienne w Polsce jest bardziej ekstremalne niż przepłynięcie Amazonki w canoe. O tym jest ta książka: o ekstremalnych przeżyciach przy organizacji dużego projektu, o wielkim triathlonie i pierwszym w historii przepłynięciu Amazonki w canoe na dystansie 5980 km. Książka jest też, niestety, o wielkich walkach po moim powrocie ze środowiskiem  podróżniczym, które chciało mnie upodlić i zniszczyć. Dlaczego? Jak było naprawdę? O tym po kolei.

 

Leżę w łóżku w Whitehorse w stolicy Jukon Terytorium w płn. Kanadzie w mieszkaniu państwa Kożuchowskich. gdzie Jack London zaczynał pisać swoje największe literackie dzieła. Na jego książkach „Biały kieł” czy „Syn wilka” się wychowałem.

Nie czuje się najlepiej.  Dorota i jej mąż zobowiązali się mi pomóc, być zespołem brzegowym w trakcie trwania wyścigu Jukon River Quest. Do zespołu dołączył wraz z cennymi sugestiami zapalony żeglarz oraz miłośnik sportów wodnych Zenon Rembisz mieszkający na stałe w Vancouver. Jego cenne  wskazówki przygotowywały mnie do tego bardzo wymagającego  wyścigu:

-Kadłuba ani wiosła nie zmienisz ( waga ,ciężar , opory  ) wiec tylko pozostaje Twoja waga ,rozmieszczenie ciężaru sprzętu – odpowiednie miejsce na rzeczy które masz mieć pod ręka. Marcin pamiętaj- nawigacja i łatwość czytania mapy ( własna wersja z poprawkami – prądy, odkryty teren, wiry ,naturalne osłony  przy rożnej pogodzie ( skały , las , wzgórki )- związane z tym wiatry pomocne czy przeciwne .Musisz obserwować konkurencje gdzie płyną ( szczególnie solo canoe ) nie zawsze dobrze  .Taktyka gdzie czujesz ,że możesz przydusić ( pokazując konkurencji a przy okazji łamiąc ich psychikę co wpłynie na ich system nerwowy i potem mięśniowy ). Polecam kupowane w Polsce cukierki kawowe. Działają idealnie. Moja zasada to  tylko 50 godzin wiosłowania  wiec nawet gdy zacznie padać śnieg to ja wiem ,że za zakrętem będzie lepiej .

Zenek wiedział co pisze ,sam brał udział w licznych  zawodach żeglarskich .Czuł sport i wiedział jak rywalizować.

Przekręcam się w łóżku. Ogarnia mnie dziwne uczucie. Chce się wysikać ale nie mogę. Kiedyś już miałem takie  odczucia również na Jukonie, kiedy w 2003 roku przepłynąłem ta rzekę pontonem. Idę do toalety i ponownie próbuje oddać mocz. Nie daje rady. Kładę się spać, bynajmniej próbuje zasnąć.

Około północy łapie mnie potworny ból prawej nerki. Zaciskam zęby, szarpię kołdrę. Biorę Furaginum oraz Buscopan – lek rozkurczowy, który powinien pomóc. Piję też jarzębinę w tabletkach, której owoce dostarczają magnezu, miedzi, potasu, sodu i innych cennych substancji. Po 2 godzinach ból odpuszcza. Niedawno wróciłem ze spływu Jukonem jako zawodowy przewodnik. Tydzień wcześniej przeprowadzałem grupę turystów z firmy „SatFilm” z Włocławka. Prezes Robert Kowalczyk wysłał ich w nagrodę na tę wyprawę, aby bardziej docenili życie w cywilizacji. Ja tym samym zarabiałem na udział w wyścigu. Pokonanie 715 km Jukonu zajęło nam 13 dni. Teraz chcę to samo zrobić, ale płynąc w sportowym stylu, a to oznacza jedno: przepłynąć taki sam dystans, tyle że w ciągu 64 godzin. Mam znów bóle prawej nerki. Nie wiem, co się dzieje, może się przeziębiłem? Skręcam się ponownie z bólu. Czuję pełny pęcherz, ale moczu nie mogę oddać. Za dwa dni mam wystartować w legendarnym wyścigu Jukon River Quest, po raz pierwszy w życiu jako reprezentant Polski. Wyścig to dla mnie nowość. Do tej pory organizowałem tylko ekspedycje. Mimo bólu postanawiam jednak zaryzykować i wystartować. Dzień przed wyścigiem jest odprawa załóg. Stawiam się, mimo że jestem osłabiony. Czuję się jak niemowlę. Patrzę, analizuję niczym przez mgłę. Dzień później postanawiam już być na starcie. Wszyscy pytają, jaki jest prąd rzeki. Jestem jedyną osobą spośród startujących, która przepłynęła Jukon na tym odcinku parę dni temu. Duma mnie rozpiera, patrzę na polską flagę, która leży na pokładzie mojej łodzi. Biegnę około 500 metrów ze wszystkimi zawodnikami. Wskakuję do łódki. Zaczynam napierać. Uderzam wiosłem o nurt Jukonu, który przepłynąłem pontonem w całości w 2003 roku. Ale tym razem to nie turystyczny, przygodowy rejs, tylko sportowe płynięcie. Majestatyczny, dziki, długi na ponad trzy tysiące kilometrów Jukon zachwyca swoim surowym pięknem. Ma w sobie magnetyzm, który od lat przyciąga poszukiwaczy wrażeń nad jego brzegi, skute lodem przez osiem miesięcy w roku. Kiedyś ściągali tam poszukiwacze złota, na przełomie XIX i XX wieku rzeka była autostradą, którą transportowano odkryte w legendarnym Klondike złoto.

Co roku przyjeżdżają tutaj śmiałkowie na tyle odważni, by twierdzić, że są w stanie przepłynąć rzeką kilkaset kilometrów szybciej niż inni.

Punktualnie o 12.00 startujemy. Moje canoe cargo posuwa się bardzo wolno na tle szybkich kanadyjek z kewlaru. Po przepłynięciu 43 km wpływam na wielkie jezioro Labarge. Długie na 49 km i szerokie na 6,5 km wielkie jezioro Jukonu otoczone jest górami. Tafla jeziora spokojna. Najlepsi wioślarze już spływają z jeziora. Wiosłuję zawzięcie. Nie przestaję. Płynę 5,5 km na godzinę pod delikatny wiatr. Aby przepłynąć I etap legendarnego najdłuższego, najbardziej ekstremalnego wyścigu w canoe na świecie, trzeba w ciągu 12 godzin przepłynąć prawie 93 kilometry. Startuję w canoe ekspedycyjnym, nie wyścigowym, więc jego poślizg jest bardzo wolny. Wielu ludzi pytało, dlaczego nie płynę regatowym canoe. Powód jest jeden: opanowałem dokładnie przez wiele lat pływanie tym modelem.  Czuje się w nim bezpiecznie. Jest mniej wywrotne, ponadto tym modelem przepłynąłem w swoim życiu około 10 .000 tyś kilometrów.  Ale czy to wystarczy, aby ukończyć wymagający wyścig?  Nie mam czasu na sikanie do butelki. Powstrzymuję się, jak mogę.

Inni zawodnicy nawet sikają w majtki  ażeby nie wybić się z regularnego wiosłowania. Nurkowie mówią o tym włączenie ,,centralnego” gdyż rozchodzący mocz ogrzewa pachwiny.

Zaciskam zęby. Wzmaga się wiatr. Włączam latarkę umieszczoną na głowie. Rozświetlam drogę, mimo że czerwiec i najdłuższe dni. Tak zwane białe noce na Północy. Jest półmrok, ale nie ciemnieje. O godzinie 2 w nocy mija czas, kiedy muszę się zameldować w II punkcie kontrolnym. Jeżeli nie zdążę, zostanę wyeliminowany z legendarnego już wyścigu. W ramach przygotowań do wyścigu  w maju przepłynąłem Bałtyk z Bornholmu do Darłowa. W ciągu 27godzin i 30 minut pokonałem 110 km. Była to mocna zaprawa przed przepłynięciem legendarnego jeziora Labarge. Mocno zaciskam pięść na pagaju tak  jakbym chciał go zdusić. Ze specjalnego camelbaga, elastycznego pojemnika do którego jest wprowadzony długi na  metr wężyk ,zaciągam się energetycznym napojem. Wężyk trzymam w ustach jednocześnie wiosłuję. Ten ,,drink system” przykleiłem  do lewej burty koło kolana. Jest to lepszy sposób niż trzymanie butelki w garści. Nie muszę odkładać wiosła w trakcie picia, nie tracę czasu, co w trakcie wyścigu odgrywa znaczącą rolę. Nie mam czasu również na jedzenie. Do burty poprzyklejałem taśmą żele energetyczne. Jednym ruchem ręki zrywam taśmę i wysysam żel. Pomaga, przez 2 godziny i znowu mam turbo doładowanie. Każda minuta odgrywa w wyścigu rolę. To nie jest płynięcie turystyczne. Wiosłuję coraz bardziej zawzięcie. Przebijam się przez niewielkie fale.

Widzę migające światełko na tle ciemnego lasu. Jest!

-Dlaczego on się zatrzymał? Dlaczego nie płynie? Jego nadajnik wysyła pozycje ciągle z tego samego miejsca.- Może cos się mu stał? Po  30 minutach dzwoni  mój  ojciec do Adama Wasilewskiego serdecznego  kolega który stał się kartografem każdej mojej wyprawy.

–Adam ,a  może on się wywrócił?

-Heniek on się zatrzymał w punkcie kontrolnym! Daje ci moje słowo. Najciekawsze jest to , że wszyscy ci ludzie, którzy śledzili moje postępy na ekranach komputerów  wyścigu lepiej ode mnie znali moja aktualną pozycje dzięki temu mogli płynąc  razem ze mną. Do  punktu kontrolnego  dopływam dwadzieścia minut przed upływem czasu pierwszego etapu. Jest! Przemierzyłem pontonem jezioro Labarge w 2003 roku, płynąc Jukonem aż do Morza Beringa i zajęło mi to wówczas 2 dni. Teraz trwało to 11 godzin i 30 minut, taki był mój czas pokonania pierwszego odcinka wyścigu. Mijam strefę kontrolną. Nogi są jak z waty. Ledwo się na nich utrzymuję. Wykonuję w ciemności przy ognisku 10 przysiadów, podskakuję. Mam tutaj półgodzinną przerwę. Rozgrzewam mięśnie, zakładam kolejny polar, przegryzam kawałek mięsa, popijając gorącym kakao. Około 3 w nocy wpływam na szybki nurt Jukonu. Jeszcze trzy tygodnie temu były tutaj łachy piaskowe na których widziałem dwa duże niedźwiedzie grizli.   Rzeka mnie niesie. Kiedy tydzień temu płynąłem tą samą trasą, prowadząc grupę turystów jako zawodowy przewodnik, wówczas prąd rzeki był słabszy, a teraz stan wód jest wyższy, co daje większą prędkość. Nurt Jukonu porwał mnie tak szybko, że pędzę 19km/godz. Istna fala powodziowa. Teraz już wiem, że dam radę. To pod koniec czerwca na rzece jest najszybszy nurt. Przebijam się przez kolejne spienione grzywacze. Nie zatrzymuję się nigdzie. Płynę na oślep, patrząc tylko od czasu do czasu na GPS, odhaczam kolejne punkty  kontrolne założone w wyścigu przez organizatorów. Rzeka zakręca mnie, wpływam miedzy wyspy, ale mimo to trzymam szybki kurs. Wiosłuję tak zawzięcie, jakbym był zaprogramowany. Mijam kolejnych zawodników. Nie jestem ostatni, mimo że mam najwolniejsze canoe. Tak zwane canoe cargo – ekspedycyjne, nie regatowe. Pokonuję zawodników, którzy płyną w dwuosobowym składzie. Pięknie. Widzę przed sobą budynki niewielkiej miejscowości Carmaks. Dorota Kożuchowska z mężem, która już na mnie czeka, macha w oddali polską flagą. Łapię canoe za dziób. Ledwo trzymając się na nogach, wychodzę na brzeg. Dystans 320 km z Whitehorse do Carmaks pokonuję w 31 godzin i 30 minut, non stop bez spania. Czuję się cholernie szczęśliwy. W Carmaks obowiązuje nas 7- godzinny postój. Znajduje się tutaj punkt kontrolny. Zjadam zrobiony przez Dorotę liofilizowany obiad. Spaghetti!

Popijam kakao. Gorące  ,słodkie bardzo pożywne.  Czuje   jak mi się rozchodzi po żołądku. Moje dłonie są bardzo zmarszczone od ciągłego kontaktu z wodą. Odzież przemoczona wychładza organizm. Zaczynam się trząść. Namiot już jest rozstawiony. Zapominam się przebrać, kładę się i zasypiam, ale po 3 godzinach marznę i szybko się ubieram. Około piątej nad ranem rozpoczynam kolejny etap płynięcia. Po trzech godzinach zaczyna mnie ponownie boleć prawa nerka. Zaciskam zęby. Chcę się wysikać, ale nie mogę. -Kurwa, znowu ten pieprzony atak! Od 15 lat jeżdżę po świecie, ale nigdy nie chorowałem, a tutaj w trakcie wyścigu, który trwa około 70 godzin, zaczyna mnie łapać ból. Może przejdzie? Marcin, nie pękaj, dasz radę – mruczę do siebie. Zaciskam zęby i wiosłuję coraz mocniej, ale tracę i siłę, i prędkość. Przede mną bystrza Five Finger Rapids. Canoe nabiera prędkości, przebijam się przez fale jedną, drugą, trzecią. Biały grzywacz zalewa mi usta.

Trochę wytrąca z równowagi rytmiczne płyniecie, orzeźwia umysł i człowiek jeszcze bardziej jest skoncentrowany. Ciało jest spięte, wzrok jeszcze bardziej wyostrza się na kolejną fale. Tydzień temu nieopodal tych bystrzy wywróciłem się jako przewodnik. Czekałem, aż wszyscy przepłyną, ale nie zauważyłem leżącego drzewa, pod które wpłynęło canoe. Wówczas miałem dużo szczęścia. Rzeka mnie wypluła. Uratowałem siebie i canoe. Teraz jestem bardziej skupiony. Nabieram jeszcze większej szybkości i przepływam bystrza klasy III. W canoe pełno wody. Zatrzymuję się na 10 minut, wybieram wodę i ponownie płynę. Po 5 godzinach ból prawej nerki robi się nie do zniesienia. Odkładam wiosło, kładę się, nabieram powietrza. Siadam, po 20 minutach ponownie podejmuję próbę wiosłowania. Nie mogę jednak podnieść do góry lekkiego 300-gramowego z włókna węglowego wiosła. Zaczynam wymiotować. Drżeć z zimna. Nie daję rady, wyję z bólu na środku rzeki. Walczę, ale po 40 minutach już nie mam siły. Próbuję włączyć sygnał satelitarnego lokalizatora, gdzie mam przycisk Help. Naciskam go po raz pierwszy w życiu, ale nie zapala się światełko informujące, że wzywam pomoc. Może to jeszcze nie koniec? Czerwona dioda nie miga. Po przepłynięciu 400 km poddaję się. Ból jest nie do zniesienia. Dopływam do Jukon Crossing, osady, w której stoi kilka domków i jest kolejny punkt kontrolny. Padam na brzeg. Organizatorzy zabierają mnie do samochodu. Wszystkie rzeczy wrzucają do przyczepy. Zaczynam drżeć. Ktoś mi podaje porcję elektrolitów. Dygoczę, mimo że mam założoną kamizelkę puchową i dwa polary, wyję z bólu. Kierowca szybko wiezie mnie do szpitala. Tam już czeka na mnie lekarz z pielęgniarką. Okazuje się, że ma ona polskie korzenie, jej mama jest Polką. Pomaga mi, dodaje otuchy. Nie mam siły na nic. Nie daję rady sam iść. Wsadzają mnie na wózek inwalidzki. Leżę półprzytomny w szpitalu. Chciałem tutaj dotrzeć, tylko nie powalony chorobą, ale jako niezłomny. Po 50 godzinach wiosłowania w wyścigu Jukon River Quest organizatorzy wykluczyli mnie z zawodów. Powód: ostry atak prawej nerki.

-To kamica nerkowa – stwierdza lekarz. –Co? To niemożliwe, pierwsza myśl błyskawicznie opanowuje   mnie w całość, niemalże przeszywa. Przyjmuję druga kroplówkę, ból trochę zelżał.  Drugi raz w życiu zachorowałem. Żeby było ciekawiej, też na Jukonie. Równo 10 lat temu niedaleko miejscowości Galena na Alasce, płynąc pontonem, przeżyłem ostre zapalenie pęcherza. Wówczas nie przerwałem ekspedycji. To nie był wyścig. Miałem więcej czasu na dojście do siebie. Pech czy przeznaczenie?

Kiedy ja się dusiłem ze swoimi myślami Zenek  Rembisz napisał do mojego ojca. W tym przesłaniu dużo było prawdy:

,, Całą energie jaką miał w sobie plus emocjonalne powiazanie z wyścigiem nagle zostało wyleczone wiec dlatego w nim tyle wewnętrznej złości. Cały okres przygotowań plus wszystkie siły w to włożone plus prawie osiągnięty sukces z którym mógł wracać do domu w ciągu kilku minut został zburzony. Wierze w to ,że dzisiejszy dzień i ludzie którzy brali udział w wyścigu oraz organizatorzy na zakończenie wynagrodzą go słowem, uściskiem dłoni, słowami otuchy i podziwu czego dokonał. Ja ucieszyłem się gdy odebrał telefon w hotelu wiec najpierw zapytałem jak się czuje i czy dochodzi do siebie. Powrót do normalnej reakcji i uwolnienie się od myśli ,że cos popsułem i moja wina to nic nie zmieni. Wg mnie to właśnie udowodnił jaki ma potencjał w sobie i za to go szanuje. Pokonał po drodze czas ,inne załogi i najwolniejsza i najcięższa łajbą w kategorii C -1 dokonała tego czego wcześniej nikt nie dokonał. Myślę ,że organizm sam się sprzeciwił i powiedział – koleś pokazaliśmy już na co nas stać – czas na usuniecie wewnętrznej usterki bo czas na większe osiągi. Ścigałem się na jachtach poznałem smak porażek (często przed metą)i zwycięstw wiec to tez trzeba umieć zdusić w sobie i ze zdwojona energia wracać na start. Wiek – to dopiero zaczyna ssie docierać bo zwycięzca ma 50-tke w jego kategoria wiec jeszcze daleko do emerytury sportowej. W każdej dyscyplinie sportowej widzimy na co dzień jak zawodnicy wyładowują swa złość wiec wcale się nie dziwie. Trzeba być po prostu na to przygotowany. Zdrowie najważniejsze”.

W samolocie do Polski myślę o powrocie na rzekę. Ekspedycje to mój narkotyk. Aby żyć, muszę go zażywać.  Reinhold Messner, autor książki „Moje życie na krawędzi”, najwybitniejszy alpinista lat 80 -tych, bo jako pierwszy zdobył wszystkie ośmiotysięczniki, zapisał się tym osiągnięciem na stałe w historii himalaizmu. Jednak droga do tego wiodła również przez wiele różnych niepowodzeń, od straty brata poczynając, po wiele rezygnacji z wypraw. Niepowodzenia jednak go mobilizowały. Jak on je postrzegał? Sukces a później porażka, tak na zmianę. W niepowodzeniu, bowiem dowiadujemy się o naszej granicy, dlatego jest ono mocniejszym doznaniem niż sukces. Wejście na wierzchołek znaczy zdobyć górę i nic więcej. Po tym fakcie cel znika. W przypadku niepowodzenia cel pozostaje. Zwątpienie może przyjść jako wola zrozumienia niepowodzenia, jako pojęcie własnego ograniczenia. Jakże często ponosiłem porażki! Już jako mały chłopiec. Kto w młodych latach nigdy nie przegrał, później może nie zrozumieć zwątpienia jako przesłania, jako rozpoznania granic własnych możliwości. Może odczuć niepowodzenie jako sytuację bez wyjścia. Tak, także porażki powinno się ćwiczyć, ale w małych dawkach.

-Trzeba zrobić coś większego niż wygrana w wyścigu – myślę.- Tylko co? Będąc już w swoim domu, postanawiam, że rzucę wyzwanie największej rzece globu AMAZONCE

 

Rok później przepływam dopływ Amazonki Rio Napo a następnie Amazonkę na dystansie  6000 tys km .W 2018 roku Jako pierwszy uczestnik   w 20 letniej historii najdłuższego wyścigu na canoe  YRQ w kategorii  solo przepływam  715 km  dwuosobową  łódką. Dotychczas nikt nie brał udziału w wyścigu  dwuosobową łódką w  kategorii solo.  Trzy tygodnie później startuje  na najdłuższym wyścigu na świecie YUKON 1000 gdzie na łódce Independent Poland  na 100 lecie  Niepodległości  Polski  zajmuje  II miejsce gdzie przepływa najdziksze regiony pln. Kanady i Alaski 1600 km w  7 dni 9 h i 30 min. Dokonuje tego wraz z partnerem Amerykaninem Benjamin (Ben) Schmidt z Alaski. Tym samym jest jedynym Europejczykiem który w ciągu jednego miesiąca  wystartował w dwóch największych wyścigach na świecie gdzie zajął tak wysokie lokaty.

Więcej w Inne