Magazyn Sportowiec – wywiady, analizy, komentarze sportowe

Od poziomu minus zero do olimpijki. Katarzyna Krasowska: Zawsze chciałam być pierwsza w każdym sporcie

Katarzyna Krasowska w składzie reprezentacji Polski podczas ME juniorów w Warszawie w 1987 roku /fot. archiwum prywatne Katarzyny Krasowskiej/

Przemysław Paszowski: Na wstępie ustalmy jedno. Gra pani w badmintona, a nie w babingtona.

Katarzyna Krasowska: (śmiech) Zdecydowanie w badmintona.

Była pani na tego badmintona praktycznie skazana.

Trochę tak… Pochodzę ze sportowej rodziny. Jeden wujek grał w piłkę nożną w Odrze Opole, drugi wujek był mistrzem województwa w rzucie dyskiem, kuzyn grał w koszykówkę w Śląsku Wrocław. Tata natomiast uczył wychowania fizycznego i był trenerem badmintona. Musiałam więc iść w ten sport (śmiech).

Była prezes Polskiego Związku Badmintona Jadwiga Ślawska-Szalewicz wspomina, że pani często lubiła mieć własne zdanie, niekoniecznie zgodne ze zdaniem taty.

(śmiech) Te różnice zdań pojawiły się później, gdy zaczęłam jeździć już na zawody. Ja podpatrywałam inne zawodniczki i miałam swoje pomysły, a tata swoje. On był bardziej od przygotowania ogólnego i nie bardzo orientował się w niuansach technicznych. Przez to dochodziło do jakichś spięć. Zwłaszcza że tata bywał nerwowy.

To chyba niełatwa sytuacja, gdy jest się nastolatką, chce się poznawać życie, a w domu tata, w klubie tata. Wszędzie czujne oko taty.

No tak, to moim zdaniem niezbyt dobry układ. Trzeba było zacisnąć zęby i grać. Zresztą to były zupełnie inne lata. W latach osiemdziesiątych trener mówił, że jak się nie podoba to do domu. Nie było żadnych telefonów, afer. Teraz rodzice strasznie się mieszają w treningi.

Potem pani trenerem został Ryszard Borek, który mówił, że spośród innych wyróżniały panią nie tyle umiejętności, co ambicja i pracowitość.

Badminton jest niezwykle techniczną dyscypliną. Można uderzać z każdego rogu. Jest szesnaście różnych uderzeń, a do tego są uderzenia z przytrzymania. A potem trzeba to jeszcze dokładnie rozegrać. Gdy nie ma się przepracowanych odpowiednich godzin treningowych to nie ma się też umiejętności. W Opolu trenowałam dwa razy w tygodniu, a w Głubczycach dwa razy dziennie. Startowałam więc praktycznie z poziomu minusowego. Na szczęście w Opolu chodziłam do szkoły sportowej, więc miałam dobre przygotowanie fizyczne. Byłam też silna psychicznie. Zawsze chciałam być pierwsza w każdym sporcie. Miałam zresztą jako nastolatka małe sukcesy w lekkoatletyce.

I postawiła pani na badminton, którego w tamtym czasie nikt w Polsce nie traktował specjalnie poważnie.

No nie był. W końcu do 1992 roku nie była to dyscyplina olimpijska. Pamiętam, że często się z nas śmiali, że trenujemy badmintona zamiast zająć się czymś poważniejszym.

Katarzyna Krasowska (od lewej) podczas zawodów Cyprus International w 2003 roku /fot. archiwum prywatne Katarzyny Krasowskiej/

No więc czemu ten badminton?

Jakoś po prostu połknęłam haczyk. Spodobała mi się ta dyscyplina. Pamiętam jak odbywały się w Polsce jakieś międzynarodowe zawody. Siedziało się wtedy przez cały dzień na hali i podziwiało najlepszych. Dzisiaj wystarczyłoby odpalić YouTube (śmiech). W Głubczycach spotkałam trenera Ryszarda Borka, który miał ogromną wiedzą i nauczył nas po prostu grać. Trzeba było tylko dużo trenować. Ja trenowałam. I gdy zaczęłam już startować w większych zawodach i wyjeżdżałam za granicę, to pomyślałam, że mogę coś ugrać w tej dyscyplinie. I dlatego postawiłam na badminton.

Pod koniec lat 80. w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” nastoletnia Katarzyna Krasowska powiedziała, że chce jechać na Igrzyska. To był bardzo ambitny cel jak na jeszcze nieopierzoną badmintonistkę.

Pamiętam ten wywiad (śmiech). To było chyba podczas mistrzostw Europy w Warszawie w 1987 roku. Dostałam wtedy Puchar „Przeglądu Sportowego” dla najlepszej zawodniczki, a Tomasz Jagodziński zrobił ze mną wywiad. Trzeba było powiedzieć coś ambitnego dla gazety, przecież nie mogłam mu rzucić, że chce być mistrzynią Polski, skoro już nią byłam (śmiech).

Czyli nie myślała pani wtedy tak na poważnie o Igrzyskach?

Zawsze wierzyłam w siebie, ale wyjazd na Igrzyska był w sferze marzeń. Wielu się zresztą z tego śmiało.

Jednak dopięła pani swego. Na ceremonii otwarcia w Barcelonie pomyślała pani „gdzie ja jestem”?

Były takie myśli. Gdy szłam po stadionie podczas defilady to aż nogi się trzęsły. To było niesamowite uczucie. Nie do opisania.

W Barcelonie skończyło się na dwóch meczach. Odpadła pani jednak z mistrzynią Europy.

Węgierka Andrea Harsagi była w moim zasięgu i wygrałam z nią w trzech setach. Później jednak trafiłam na Dunkę Pernille Nedergaard. Obiektywnie trzeba ocenić, że nie miałam z nią żadnych szans.

A jak pani wspomina tamten olimpijski czas?

Otoczka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Czymś niezwykłym była możliwość spotkania sportowców, których widziało się do tej pory jedynie w telewizji. Wtedy jeszcze nie było telefonów, więc nie cykało się co chwila zdjęć. Ale do dzisiaj mam na przykład zdjęcie ze Steffi Graf. Super przeżyciem było też spotkanie koszykarzy Dream Teamu.

Do Atlanty jechała pani z większymi aspiracjami.

Zdecydowanie. W końcu na mistrzostwach Europy otarłam się o medal. Zajęłam piąte miejsce po bardzo zaciętych pojedynkach, a to już coś znaczyło. Dlatego też liczyłam, że w Atlancie powalczę o coś więcej.

Tam jednak miała pani sporo pecha.

W pierwszej rundzie trafiłam na Filipinkę i pewnie wygrałam. Potem na Hinduskę i też gładko zwyciężyłam. Podczas Igrzysk jednak bardzo dużo zależy od losowania. Nie ma co się oszukiwać. A ja w Atlancie miałam najgorsze losowanie. W trzeciej rundzie przydzielono mi Indonezyjkę Susi Susanti. Trudno było mi podjąć jakąkolwiek walkę z mistrzynią olimpijską z Barcelony. Ona była lepsza w każdym elemencie. Może gdybym trafiła na kogoś innego to przygoda w Atlancie trwałaby dłużej, ale z Susanti byłam bez szans.

Zwłaszcza że Susanti potem zdobyła brąz.

A powinna złoty! W półfinale z Koreanką Bang Soo-hyun nie była sobą. Grała na dwadzieścia procent swoich możliwości. Nie wiem co ją tak sparaliżowało. W meczu o brąz już zagrała na swoim poziomie i nie pozostawiła rywalce żadnych złudzeń.

Katarzyna Krasowska realizuje się obecnie jako trenerka /fot. archiwum prywatne Katarzyny Krasowskiej/

Wielu uważa, że te Igrzyska były nadmiernie przesiąknięte komercją, że za dolary sprzedano ideę olimpijską. Pani się z tym zgadza?

W Barcelonie czy Sydney hala na badmintonie była pusta. Tymczasem w Atlancie była zapełniona już od eliminacji. Nawet pytałam trenera Borka, na co ci ludzie tutaj przyszli (śmiech). Byłam w szoku. Tam przed halą chodzili ludzie i szukali jeszcze biletów. A przecież to nie jest jakiś sport bardzo popularny w Stanach Zjednoczonych. Na trybunach siedzieli między innymi Paul Newman, księżniczka Anna czy córka Billa Clintona. W związku z tym, jeśli chodzi o badminton to atmosfera była wspaniała. Nie mogę nic złego na ten temat powiedzieć. Jeśli chodzi o otoczkę… No dobra, w wiosce było siedem restauracji McDonald’s (śmiech). Trochę komercji było, ale w Stanach Zjednoczonych tak jest zawsze.

W Sydney odpadła pani w pierwszej rundzie z Nicole Grether. Ten mecz był do wygrania.

Do tej pory nie wiem co się stało. Przed Igrzyskami byłam w świetnej formie. Do tego zawsze z tą zawodniczką wygrywałam. W Sydney też prowadziłam cały mecz i przegrałam. Zagrałam jak ćwok. A wystarczyło zagrać tylko swoje… Miałam bardzo dobre losowanie i powinnam wejść do szesnastki. Ale tak się właśnie czasem kończą kalkulacje.

Co się czuje po takim meczu?

Najgorzej jest przegrać mecz, gdy czuje się, że było się lepszym. Na początku emocje są beznadziejne, ale żyć trzeba dalej.

Potem wylądowała pani na Cyprze. Dlaczego właśnie tam, skoro nie miała pani związków z tym krajem.

Nigdy nawet nie byłam na Cyprze (śmiech). Po Igrzyskach dostałam parę podobnych ofert gry w klubach z kilku państw. Jedna była z Cypru. Postanowiłam więc, że tam pojadę. Spodobało mi się. Może też dlatego że zimy są łagodne. I tak zostałam.

Klasycznie, przyjechałam na chwilę, zostałam na stałe.

To jest tak jak z moim wujkiem. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych w roku 1981 i ciągle wraca (śmiech). Ale mówiąc poważnie, gdyby pojawiła się ciekawa oferta z Polski to może bym wróciła. Na razie jednak takich brak.

Trudno było nauczyć się języka?

Przysięgam, że na początku było bardzo trudno. Kupiłam słownik, robiłam jakieś ćwiczenia. A ponieważ treningi miewałam popołudniami, to postanowiłam, że pójdę do pracy. I to pomogło. Niewiele rozumiałam, ale szybko się uczyłam. Potem sporo mi dały treningi z dziećmi.

Od kilku lat Katarzyna Krasowska jest trenerką.

Od pięciu lat pracuję w prywatnej szkole. Jest tutaj profil badmintonowy. Wieczorami mam natomiast treningi w klubie. Byłam też przez trzy i pół roku trenerką kadry narodowej.

Na Cyprze badminton jest popularny?

Na pewno bardzo się rozwinął. Na początku bardzo mało osób grało. Teraz zyskuje na popularności. Podobnie w Polsce. Gdy wyjeżdżałam, to mało kto grał u nas w badmintona. A teraz? Trudno znaleźć wolny kort w Warszawie.

Zapewne śledzi pani sytuację polskiego badmintona. A ta dyscyplina znalazła się w naszym kraju w kryzysie. Czy nie wykorzystano tego większego zainteresowania badmintonem?

U nas popełniono jeden podstawowy błąd. Gdy Robert Mateusiak i Nadieżda Zięba osiągnęli wyniki, nie należało zapominać o zapleczu. A my jak zwykle wpadliśmy w stan jakiejś euforii, zapominając, że są to już wiekowi zawodnicy. Skierowano wszystkie siły na medal w Rio de Janeiro, a trzeba było też myśleć o następcach. Przez to zrobiła się olbrzymia dziura i wyrwa pokoleniowa. Ktoś to mocno zaniedbał. Jest bardzo duży kryzys. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której po raz pierwszy w historii możemy nie mieć badmintonisty na Igrzyskach Olimpijskich.


Katarzyna Krasowska. Była badmintonistka. Olimpijka z Barcelony, Atlanty i Sydney. Najwyżej, bo na 9. miejscu była na Igrzyskach Olimpijskich w 1996 roku. Multimedalistka mistrzostw Polski. Czołowa badmintonistka w Europie w połowie lat 90. Obecnie Katarzyna Krasowska pracuje jako trener na Cyprze. W przeszłości prowadziła tamtejszą kadrę narodową.