Znajdź nas

Długie rozmowy

Janusz Rokicki – wielki heros polskiego sportu. „Życie wiele mi zabrało, ale chyba jeszcze więcej dało”

Janusz Rokicki miał zaledwie 18 lat, gdy zawaliło mu się życie. W drodze do domu został napadnięty i pozostawiony na torach na pewną śmierć. Przeżył. Pociąg pozbawił go nóg, ale nie zabrał mu marzeń. Po kilku latach walki z własnymi słabościami Janusz Rokicki odkrył w sobie powołanie do sportu. Został kulomiotem i od ponad dziesięciu lat sięga po największe laury. Jest trzykrotnym wicemistrzem paraolimpijskim, a ostatnio wywalczył Mistrzostwo Europy. Niestety jego sukcesy nie zawsze były należycie doceniane w kraju, przez co kulomiota musiał nawet zbierać złom by utrzymać rodzinę. W pierwszej tak szczerej rozmowie Janusz Rokicki opowiada o tym jak udało mu się rozpocząć nowe życie.

Janusz Rokicki podczas ceremonii medalowej
Janusz Rokicki celebruje swoją wygraną

Przemysław Paszowski: Stał się pan ostatnio bardzo popularny w polskim Internecie.                          Janusz Rokicki: Rzeczywiście można tak powiedzieć (śmiech).

Wpis poświęcony pańskiej osobie na fanpage’u „Wielkie historie wielkiego sportu” dotarł do ćwierć miliona ludzi.

Aż do tylu?

Tak.

O, kurczę! Jestem w szoku. Naprawdę trudno mi w to uwierzyć.

Co pan czuje czytając komentarze pod tym wpisem? Ludzie piszą, że dał pan im nadzieję, wiarę, motywację…

Cieszę się, że jest taki pozytywny odbiór. Myślę, że to ważne pokazywać, że niepełnosprawność nie jest końcem świata. Ja na co dzień dużo staram się robić w tej kwestii. Chodzę po szkołach, spotykam się z młodzieżą i wyjaśniam, że niepełnosprawni to są normalni ludzie. Trzeba oswajać społeczeństwo. Podam pewien przykład. Wiele lat temu, gdy chodziłem trenować na boisko, dzieci zza krzaków obserwowały protezę leżącą na ziemi. Po kilku tygodniach przełamały jakiś niepokój i już przestały się mnie bać. Podobnie jest z każdym człowiekiem.

A pana te powroty do przeszłości nie bolą, nie męczą?

Nie.

Pamięta pan dobrze tamten dzień?

Wyszedłem z pracy. Byłem zadowolony, bo dostałem wypłatę. Mogłem odłożyć pieniądze na swoje potrzeby. Wstąpiłem do baru, wracałem do domu…

I wtedy to się stało.

Wszedłem do tego wąwozu, szedłem wzdłuż torów. To moje ostatnie wspomnienia. Potem uderzono mnie w głowę i straciłem przytomność. Ocknąłem się już po tym jak przejechał pociąg.

Jakie były pana pierwsze myśli?

Pierwszego dnia byłem tak bardzo naszpikowany cudami medycyny, że było mi wszystko jedno. Po prostu nie kontaktowałem. Drugiego dnia tłumaczyłem sobie, że to wszystko mi się śni, że się obudzę i będzie wszystko w porządku…

A trzeciego dnia?

Wtedy zobaczyłem, że nie mam nóg. To wszystko zaczęło do mnie docierać. Przepłakałem wiele nocy. Nie ma takich twardych ludzi, którzy przejdą obojętnie wobec tego, że stracili nogi. Ja miałem wtedy osiemnaście lat. Miałem plany, marzenia… Wszystko nagle legło w gruzach.

Trening wielkiego mistrza

Janusz Rokicki podczas treningu

Pojawiło się pytanie: dlaczego ja?

Często zadawałem sobie to pytanie. Ale to są pytania na które nie ma odpowiedzi.

Trudno było się z tym wszystkim pogodzić?

Może zabrzmi to zaskakująco, ale nie. Ja w szpitalu się z tym pogodziłem. Byłem nawet szczęśliwy, że mi rąk nie poobcinało. Dużo nadziei dały mi pierwsze informacje o protezach. Ja wtedy nic na ten temat nie wiedziałem. To był początek lat dziewięćdziesiątych. Nie było Internetu, raptem dwa kanały telewizyjne. Gdy ktoś mi mówił o protezach to od razu myślałem o piratach i ich drewnianych nogach. Tymczasem nagle się okazało, że będę mógł jeszcze chodzić. Lekarze twierdzili, że będzie to tylko z kuchni do łazienki, ale przecież dobre i to.

Pamięta pan to uczucie, gdy po raz pierwszy po wypadku stanął?

Spociłem się od razy. Czułem się jakby wylano na mnie wiadro wody. Nie wiem czy wynikało to ze strachu czy z emocji. Ale gdy wreszcie stanąłem, to już wiedziałem, że dam radę. To było dla mnie światełko w tunelu.

Te pierwsze lata były jednak trudne. Czuł się pan więźniem we własnym domu.

Po powrocie ze szpitala wróciłem do domu w Wiśle. Mieszkałem w górach. Żeby zimą dotrzeć do domu trzeba było wtedy jechać saniami. W tamtych czasach nikt nie myślał o odśnieżaniu górskich dróg. I to na pewno nie był łatwy czas. Jak jest się młodym chce się robić wiele rzeczy. Pamiętam, że stałem za oknem i obserwowałem jak ludzie zjeżdżają na nartach. To było bardzo smutne. Starałem się jednak robić jak najwięcej. Nie chciałem być osobą, która wegetuje.

„Jest wielu zawodników, którzy mają duże oczekiwania, a zarazem niewiele dają z siebie. Ja taki nie byłem”

W jakim byłby pan miejscu gdyby nie Cieszyn i nie związek ze sportem?

Na pewno byłoby bardzo ciężko. Myślę, że to byłoby życie tylko po to żeby żyć.

Sport uratował panu życie?

Myślę, że tak.

Pan początkowo pływał…

To prawda. Ale warunki fizyczne i klasyfikacja medyczna sprawiły, że nie miałem szans osiągnąć tam zbyt wiele. Zdecydowałem się więc poszukać czegoś innego. I fajnie, że właśnie wówczas pojawiła się lekkoatletyka i pchnięcie kulą.

Kiedy pojawiły się pierwsze sukcesy?

Chyba półtora roku od rozpoczęcia treningów.

Szybko…

Miałem szczęście, bo stworzyłem dobry duet z trenerem Zbigniewem Gryżboniem. On zresztą od początku mówił, że będzie ze mnie bardzo dobry zawodnik.

Na jakiej podstawie tak twierdził?

Widział moją determinację. Wtedy na zawody jeździłem pociągiem. W jednej ręce miałem ponad dwudziestokilogramowy stojak, w drugiej wózek, a na plecach jeszcze ciężką torbę. Trener widział, że chce. Jest wielu zawodników, którzy mają duże oczekiwania, a zarazem niewiele dają z siebie. Ja taki nie byłem.

Janusz Rokicki w trakcie zawodów

Janusz Rokicki przygotowuje się do pchnięcia

Pamięta pan te emocje, gdy się dowiedział, że pojedzie na Igrzyska do Aten?

Trudno to zapomnieć. Byłem bardzo szczęśliwy. To wszystko było dla mnie takie nowe, ciekawe.

Tymczasem dotarł pan do Grecji i to powietrze z pana zeszło.

Jechałem do Aten jako główny faworyt do złotego medalu. Mocno wierzyłem w tę wygraną. A tu nagle zmieniono mi klasyfikację… Nie ukrywam, że to mnie podłamało. Nadzieje pękły jak bańka mydlana. Wszyscy mnie pocieszali. Mówili, że to mój debiut i że jeszcze im pokaże. Ale mnie takie słowa wcale nie podtrzymywały na duchu.

A jednak zawziął się pan i wywalczył srebro.

Podszedłem do tego konkursu bardzo nabuzowany. Rozpierały mnie wielkie emocje. Myślałem, że dostanę zawału. Serce waliło mi tak mocno, że aż ruszało klatką. Ja wtedy nawet prowadziłem po pierwszej serii. Skończyło się na srebrze.

Choć do końca nie mógł być pan pewien tego jaki krążek dostanie.

To prawda. Ja zająłem w tych zawodach trzecie miejsce. Wygrał Nigeryjczyk. Ale wtedy Egipcjanie złożyli protest i się zaczęło. Nasz konkurs skończył się o godzinie 20, a my przez dwie godziny nie wiedzieliśmy jaki będzie skład podium. Ja przez ten czas cały czas patrzyłem się na telebim. Sędziowie cały czas zmieniali moje miejsce. Aż w końcu ustalili, że przysługuje mi srebrny medal. Wielka radość.

„Pracowałem dwanaście godzin, a potem szedłem na trening”

Rok później został pan mistrzem Europy, ale ten sukces miał taki słodko-gorzki wymiar.

Z jednej strony to był sukces, z drugiej porażka, bo nie otrzymałem stypendium. A przecież profesjonalne przygotowanie kosztuje. Mam też rodzinę. I co im miałem powiedzieć? Że nie ma pieniędzy i nie będzie?

Jakiś czas zbierał pan złom.

Nie było innego wyjścia. Trzeba było mieć za co żyć. Musiałem zacisnąć zęby i liczyć, że następnym razem na zawodach będzie wymagana liczba zawodników z odpowiedniej ilości państw.

Czuł się pan upokorzony, że pan – człowiek, który tak godnie reprezentuje Polskę musi zbierać złom?

Bardzo. To było uwłaczające. Naprawdę.

Janusz Rokicki w boju o podium

Janusz Rokicki w walce o medale

Wielu sportowców pozbawionych finansowania kończy ze sportem.

Mógłbym to zrobić, ale co by mi to dało? Pieniądze przecież nagle by się nie pojawiły. Wie pan… Ja zawsze żyłem nadzieją, że będzie lepiej. Byłem i jestem zaangażowany w sport całym sobą. Nawet mi wtedy przez myśl nie przeszło, że mógłbym z niego zrezygnować.

Niedługo potem pojawili się ludzie, którzy wyciągnęli do pana pomocną dłoń.

To wyszło dość zabawnie. Na jakimś spotkaniu policjant Janusz Kołder rozmawiał z szefostwem Mokate. Firma wtedy wyraziła wtedy chęć wspierania sportu. I Janusz Kołder wspomniał o mnie. Na drugi dzień dostałem telefon z komisariatu (śmiech). I tak zaczęła się moja półtoraroczna współpraca z Mokate. Od firmy dostałem też samochód, abym mógł nim jeździć na zawody. Byłem chyba pierwszym paraolimpijczykiem w Polsce, który miał takie szczęście.

Bardzo mocno przeżył pan Pekin? Jechał pan do Chin z dużymi aspiracjami, a skończyło się tuż za podium.

Przed startem myślałem jak smakuje taka porażka. Jednak wydawało mi się, że mnie to nie dotyczy. Tymczasem okazało się, że dotyczy. Ten centymetr bardzo bolał. To była moja największa porażka sportowa. Taki kubeł zimnej wody był jednak potrzebny.

Aby pojechać na Igrzyska do Londynu musiał pan łączyć treningi z pracą na nocne zmiany.

Pracowałem dwanaście godzin, a potem szedłem na trening. Przez pierwsze miesiące to jeszcze jakoś funkcjonowało, ale potem organizm był coraz bardziej wykończony. A przecież dochodziły jeszcze obowiązki domowe. Cóż jednak mogłem zrobić? Znowu trzeba było zagryźć zęby.

„Mam trzech wspaniałych synów i wiem, że oni są naprawdę dumni z moich sukcesów”

W Londynie wywalczył pan srebro.

To był wspaniały czas. Z całą pewnością to były moje najlepsze Igrzyska. Atmosfera w Londynie była niezapomniana. Na trybunach siedziało tysiące kibiców. Fantastycznie nas dopingowali. Była też Polonia. Czegoś takiego nie da się już powtórzyć.

W Wielkiej Brytanii zmagania paraolimpijskie cieszą się równie dużym zainteresowaniem co rywalizacja pełnosprawnych. Tamte Igrzyska to pokazały. Nie zazdrościł pan tego wszystkiego?

Jasne, że zazdrościłem. Tam było szaleństwo na punkcie naszych zmagań, a u nas telewizja nawet tego nie transmitowała. Wydaje mi się, że różnica mentalności między Polakami i Brytyjczykami w tej kwestii jest nadal bardzo duża.

Tak samo jak i duże są różnice między nagrodami dla medalistów paraolimpijskich, a tych olimpijskich.

To jest właśnie taka polska równość. Cóż tu więcej powiedzieć.

Janusz Rokicki mistrzem świata

Szczęśliwy Janusz Rokicki ze złotem mistrzostw świata

W Rio de Janeiro wywalczył pan ponownie srebro, ale tym razem ten sukces przyszedł o wiele trudniej. To najcenniejszy medal?

Na pewno do końca życia nie zapomnę tamtych emocji. W Brazylii przytrafiła mi się kontuzja. Czułem, że jestem na straconej pozycji. Na duchu postawiła mnie czekolada od dzieci z napisem „wierzę, że dasz radę”. Pomogło. Mimo potwornego bólu poczułem wielką determinację. Pomyślałem sobie, że choćby mi ta ręka miała odpaść to nie odpuszczę i ich nie zawiodę.

Rodzina bardzo wiele panu daje? Napędza do jeszcze cięższej pracy?

Zdecydowanie. Mam trzech wspaniałych synów i wiem, że oni są naprawdę dumni z moich sukcesów. Gdy wracam do domu z medali oni zakładają je sobie na szyje. Moja żona też miała kiedyś kontakt ze sportem. Doskonale więc wie co to są treningi i że wiążą się z częstą nieobecnością w domu.

„Chciałbym zachęcać niepełnosprawnych do sportu”

Rodzina to pana największe szczęście?

Oczywiście. Żyję dla niej, bo dla kogo innego?

Złoto na ostatnich Mistrzostwach Europy w Berlinie jest pana zwieńczeniem kariery, czy chce pan jeszcze dotrwać do Igrzysk w Tokio?

To wszystko zależy od tego czy ręka się zrehabilituje i czy będę mógł normalnie trenować. Ten sezon był trudny. Nie wiedziałem nawet czy wystartuje w Berlinie. Ostatecznie pojechałem i jak się okazało zrobiłem najlepszy wynik w tym roku. Na pewno chciałbym jechać do Tokio i wierzę, że mi się to uda.

Pytam o to, bo ma pan już czterdzieści cztery lata. Myśli pan już coraz częściej o życiu po życiu? Dalej chciałby pan być związany ze sportem?

Kilka lat temu założyłem w Cieszynie sportowy klub integracyjny. Mam piętnastu zawodników. Coraz lepiej to wygląda. Chciałbym zachęcać niepełnosprawnych do sportu. Może trafią się takie osoby, które dojdą jeszcze dalej niż ja? Pamiętam jaki byłem wzruszony, gdy moi zawodnicy zdobyli swoje pierwsze medale. To wspaniałe uczucie widzieć czyjeś szczęście.

Janusz Rokicki nie zamierza się poddawać

Janusz Rokicki chce walczyć o Tokio

Czy Janusz Rokicki czuje się spełniony?

Prywatnie tak. Mam wspaniałą rodzinę, a to najważniejsze.

A jako sportowiec?

Jako sportowiec jeszcze nie. Mam trzy srebrny medale paraolimpijskie, ale brakuje mi tego złota. Czuję się trochę jak wiewiór z „Epoki Lodowcowej”. Już tyle razy miałem to złoto w ręku i zawsze w ostatnim momencie mi uciekło.

Gdy ponad dwadzieścia lat temu leżał pan w szpitalu przypuszczał, że to wszystko tak dobrze się potoczy?

A skąd! Myślałem, że całe życie spędzę w tych górach. Nawet mi do głowy nie przyszło, że może mnie coś takiego spotkać po tej tragedii. Życie wiele mi zabrało, ale chyba jeszcze więcej dało.

Jakie są pana marzenia?

Sportowym marzeniem jest wyjazd do Tokio i walka tam o jak najwyższe lokaty. Prywatnie natomiast pragnę po prostu spokojnie żyć ze swoją rodziną. Chciałbym też wychować moje dzieci na dobrych ludzi.

Rozmawiamy przez blisko godzinę i jeszcze ani razu nie wyczułem w pańskim głosie jakiegoś żalu. Jest pan naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

Jasne, że tak! Narzekanie nie ma żadnego sensu. Ono nic nie zmienia, a czułbym się przez nie jeszcze gorzej. Człowiek powinien być szczęśliwy, gdy rano się budzi. Jasne, że jak każdy mam jakieś przyziemne marzenia. Ale są ważniejsze rzeczy. Można przecież żyć skromnie i być szczęśliwym, a można być bogatym i tego szczęścia nie mieć.


Janusz Rokicki. Kulomiota. Czterokrotny paraolimpijczyk. Na Igrzyskach Paraolimpijskich w Atenach, Londynie i Rio de Janeiro sięgał po srebrne medale. Janusz Rokicki ma na swoim koncie także medale mistrzostw świata i mistrzostw Europy. Jego ostatni wielki sukces to mistrzostwo Starego Kontynentu wywalczone w sierpniu 2018 roku w Berlinie. W 1992 roku 18-letni wówczas Janusz Rokicki został napadnięty i pozostawiony na torach. Stracił nogi. Od lat stara się pomagać niepełnosprawnym wrócić do normalnego życia. Jego karierę wspiera Fundacja Sport Twoją Szansą.

Dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2013-2016 redaktor naczelny portalu Juventum.pl Autor powieści "Pragnę, Kocham, Nienawidzę". Sport to dla niego nie tylko wyniki i zwycięstwa, ale wartości, które za sobą niesie.

Więcej w Długie rozmowy